No i nadszedł ten długo oczekiwany moment ....
Wyjazd do Mekki off roadowej Europejczyków miał się właśnie
rozpocząć.
28.07.2011 r.
Ok. południa mieliśmy do odbioru naszą współtowarzyszkę ,
która nie mając własnego transportu dołożyła nam się do wyjazdu , dzięki czemu
nasz budżet został trochę podreperowany.
Dworzec główny w Poznaniu, odbieramy Ankę z pociągu. Małe
przemeblowanie w aucie, bo jak się
okazało, musieliśmy zweryfikować bagaż naszej współtowarzyszki, zapakowanej w
zwykłe walizki. Jedną walizkę rozpakowaliśmy , rozstawiając jej rzeczy po
kabinie dzięki czemu wszystko stało się bardziej ustawne.
Wyruszyliśmy na trasę w kierunku Szczecina. Pierwszy nocleg
mieliśmy zaplanowany w marinie nad zalewem szczecińskim. Nasz kolega off roader
ma tam zacumowaną łódź motorową i odgrażał się ,że kiedyś nas zabierze na
przejażdżkę. Cóż, nie można było nie skorzystać.
Przejechaliśmy ok.. 270 km.
Zatankowaliśmy pod Szczecinem do pełna kanistry z Bioestrem
– jeszcze wtedy był dużo tańszy od ropy. W kochanej Unii niestety to paliwo nie
jest dla nas przyjazne cenowo.
29.07.2011 r. (piątek)
Dalszy plan to dojazd do Sassnitz na Rugii, stamtąd płyniemy
do Szwecji . Lądujemy w Trelleborgu , ale nie bez emocji. Wypłynęliśmy ok.
13.00 i spędziliśmy ok. 2 godzin na
rozmowach ze szwedzkim Polakiem o remontowanych przez niego starych autach i
sprzedawanych w Szwecji . Ponoś tam wszyscy mają jobla na tym punkcie i jest na
tym niezła przebitka.
Nagle rozbrzmiał alarm. Na środku morza alarm pożarowy.
Mówię sobie „ Ja pie..... Pięknie zaczął się ten wyjazd.” .
Okazało się po chwili, po komunikacie kapitana, że mamy
pożar w maszynowni. Można sobie wyobrazić jakie myśli człowiekowi przechodzą
przez łeb.
Wszyscy zostaliśmy spędzeni na przeciwną stronę niż
maszynownia. Gniotąc się w barze musieliśmy ok. godziny czekać na informację
,że pożar został opanowany. Ufff
Ok. 17.00 dopłynęliśmy do Trelleborga
Po zjechaniu z promu
zaczęliśmy poszukiwania kempingu. W końcu dojechaliśmy do Malmo. Tam
znajdując miejsce na nocleg rozbiliśmy
się .
Niestety pogoda nas nie rozpieszczała. Deszcz i to nie mały.
Nasza współtowarzyszka z Krakowa rozbita w namiociku lekko spłynęła. My z
córcią na szczęście spaliśmy w aucie. Mamy tam łóżko na dwie osoby , bardzo
wygodne , tylko z niskim dachem, coś jak w alkowie kampera.
30.07.2011 r. (sobota)
Rano wstaliśmy i pojechaliśmy na punkt widokowy przed mostem
łączącym Szwecję z Danią porobić fotki.
Wjechaliśmy na most do Kopenhagi (opłata ok. 35 EUR za
samochód) .(trasa od mostu do kempingu to ok. 48 km )
W Kopenhadze dojeżdżamy do Campingu Charlottenlund – tam
mamy rezerwację na dwie noce.
Będąc w Kopenhadze mamy zaplanowane zwiedzanie miasta.
Odwiedziliśmy między innymi eksperymentarium, świetne miejsce dla dzieciaków.
Teraz i w Polsce jest kilka takich punktów, ale dla nas tam
było to pierwsze takie doświadczenie, więc wszyscy i starzy i młodsza bawili
się równo.
Stare miasto w Kopenhadze to swoisty klimat,
wszechobecne słoniki z różnymi symbolami
zaułki z portowymi akcentami
ale największe wrażenie robiła Christiania.
Miejsce opanowane przez komunę hipisów w latach
siedemdziesiątych o ile się nie mylę, z prawem „dżungli” na co dzień.
My trafiliśmy tam w pięknym słońcu na koncert jakiejś grupy
latynosko murzyńskiej, grającej muzykę w stylu Jamesa Browna. Połączone ze
spożyciem tamtejszego piwka, w obłoku wszechobecnej, sprzedawanej tam na
straganach Maryśki, odbieranie tego było wręcz mistycznym przeżyciem, hehe...
Po Kopenhadze poruszaliśmy się metrem i autobusami. Miasto
przyjazne turystom, ale trzeba mieć trochę rozeznania.
01.08.2011 r. (poniedziałek) –
Po wyjeździe z campingu kierujemy się do Hirtshalls – do przejechania ok. 470 km.
Wieczorem dojeżdżamy do miasta portowego – kontaktujemy się
z pozostałymi współuczestnikami wyjazdu na IS..
Wieczorkiem siadamy przy piwku i zaczynamy rozmowę o szczegółach.
02.08.2011 r. (wtorek) – Godz. 7.00
wyjeżdżamy do portu gotowi do wjazdu na prom – Wampir
szefuje ;-) –Dotychczas to ja byłem szefem wycieczki. Teraz to on ma przejąć
pałeczkę wodzireja. Jest w końcu
Współorganizatorem z ramienia Firmy ;-)
W kolejce w przeważającej większości terenówki, także
uzbrojone kampery na ciężarówkach, pinzgauery laplandery ale i tradycyjne
kamperki...
o godz. 9.00 zostaliśmy zaokrętowani na Norronie, przed nami prawie dwie doby rejsu w kabinie bez okien.
Zażywamy Avika i błogie nyny przez 30 godzin z przerwami na
żarełko i odwiedziny w sklepie bezcłowym.
Po drodze mamy przystanek na Wyspach Owczych , niestety nie
jest możliwe zejście na ląd, a szkoda.
Bywają rejsy gdzie ten przystanek jest na tyle długi ,że
można wypożyczyć skuter i opędzlować trochę kilometrów na wyspie.
03.08.2011 r. - PRZYPŁYWAMY
Przypłynęliśmy ok. 16.30
Zjazd autami do stanowisk odprawy celnej. Tu pierwszy stres,
bo na Islandię nie wolno wwozić jedzenia, a my z racji oszczędności zapakowani
żarciem po uszy. Pani celniczka odsiewa auta do kontroli.
Większość aut przejeżdża, a nas z Wampirem kierują na pas do
kontroli w garażach.
Najgorsze było to oczekiwanie , chyba ze 30 min W końcu nas
sprawdzili, popatrzyli w paszporty , kazali otworzyć tylną klapę. Jak celnik
zobaczył co tam mamy to podziękował i nas wypuścił zaraz po tym jak piesek
obszedł i obwąchał nasze auto. Potem kolej na Wampirowóz. Nastraszyłem go ,że
wyrzucili mi wszystkie wędliny, a naprawdę nie zajrzeli nawet do lodówki. Chłop
miał stresa. Po kontroli stracił ok. kilogram kabanosów. Wyjeżdżając krzyknął
im smacznego i tak zaczęliśmy eksplorację wyspy. Później stwierdziliśmy ,że nas odsiali chyba
z tego powodu ,że mieliśmy trójbarwne naklejki z Christianii z liściem Maryśki
w godle ;-)
Od razu po odjechaniu od promu podjechaliśmy do marketu
zrobić zapasy wody i pieczywa. Szału nie ma , sklepy trochę jak u nas 20 lat
temu.
Islandia przywitała nas mgłą i kiepską pogodą.
Z portu od razu wjeżdża się w góry by przejechać na ich
drugą stronę i zjechać w dolinę. Po wdrapaniu się we mgle ujrzeliśmy efekt
Islandzkiego klimatu.
Na samej górze piękne słońce. Trochę wiatru, ale to była i
tak nieoczekiwana przez nas aura. Koledzy, którzy byli tu przed nami mieli non
stop deszcz. A tu taka niespodzianka.
Wlot na stację Shella , baki do pełna i ruszamy na podbój
wyspy.
Okazało się ,że po zjeździe z promu mamy na tyle dużo czasu, że jesteśmy w stanie podjechać do wulkanu Askja. Będzie to nasz pierwszy cel
do zaliczenia. Wielki nieczynny wulkan z zalanym w środku okiem jeziora.
Ruszamy więc w drogę.
Po kilku kilometrach zjeżdżamy z asfaltu na drogę szutrową ,
zatrzymujemy się by pozapinać sprzęgiełka i pędzimy polami wśród zieleni,
mijając jedynie owce i raz po raz jakieś maszyny rolnicze wyglądające jak
porzucone.
W zasadzie krajobraz jest dość monotonny, ale to najmniej
spektakularna część wyspy.
Trasa w końcu zaczyna być bardziej off roadowa.
Szutry zamieniają się w bardziej kamienistą trasę i przy
ostrzejszej jeździe należy uważać na skały wulkaniczne mogące rozciąć oponę.
Mijamy po drodze grupy z innych krajów. Głównie Włosi.
Pozdrowienia , trąbionko , ochlapanie wodą i pędzimy dalej w
kierunku jeziora i wulkanu.
Co tu opisywać.
Islandia to takie, miejsce gdzie brakuje słów by zgrabnie opisać otaczający krajobraz
Dlatego jest takim celem, do którego ludzie poszukujący
pięknych i nietuzinkowych wrażeń optycznych, tak ciągną.
Po jakichś 20 kilometrach Wampir zatrzymuje karawanę i
okazuje się, że ma kłopot z układem hamulcowym.
Próbujemy naprawić wyciek z rurki hamulcowej. Udaje się na
tyle by kontynuować jazdę.
Przy wulkanie jest parking.
Zostawiamy auta i idziemy w jego kierunku, by wejść do
krateru.
Spacer po jego szczycie nam wystarcza.
Pierwsze spacerki w środku lata po śniegu.
Kilku narwańców w stroju Adama kąpie się w leczniczej ponoć
wodzie wulkanu.
Wszędzie w powietrzu czuć opary siarki. Byliśmy na to
przygotowani. Po powrocie do aut jemy posiłek, wsiadamy i pędzimy w kierunku
wodospadów m.in. Detifoss. Po drodze zaczynają się pierwsze większe brody i
znaki informujące, że trasa tylko dla pojazdów 4x4. Najbliższe stacje też nie
są w zasięgu wzroku ;-)
Docieramy tam ok. 23.00
Jest na tyle jasno ,że robimy sobie mały spacer robiąc
średnio udane fotki.
Później jedziemy w kierunku
naszego noclegu.
Noclegi na Islandii to głównie hostele. Niektóre lepsze,
inne gorsze niż za komuny u nas. Generalnie off roadowcy planują spanie w
autach lub namiotach, ale jadąc grupą z dziećmi i kilkoma paniami
zdecydowaliśmy o takiej formie noclegów. Niestety nie wszędzie miała być
dostateczna ilość miejsc do spania, więc my z córką byliśmy przygotowani na
spanie w samochodzie. Pierwszy nocleg był w niewielkim domu w Kopaskerze, który
normalnie pełnił funkcję mieszkalną dla właściciela, a w okresie letnim
wynajmowany jest jak pokoje hotelowe. Właściciel przenosił się wówczas do domku
obok.
Rano jemy śniadanko. Wampir wyjechał na poszukiwanie
jakiegoś warsztatu. Okazało się ,że znalazł takowy i pomogli bardzo fachowo
okiełznać usterkę. Co jak co , ale mechaników to muszą tam mieć kumatych. 10
miesięcy w roku panują tam bardzo trudne warunki , a jedyną formą skutecznej
komunikacji w małych miejscowościach są auta terenowe. Nissan Patrol to
najczęstszy widywany przez nas pojazd, poza nowymi Suzukami Grand Vitara z
wypożyczalni.
Po załatwieniu sprawunków wyruszyliśmy w dalszą drogę . Tym
razem oglądamy ten sam wodospad ale od drugiej strony.
Nasza trasa biegnie zachodnią stroną Jokuelsa Fiolum,
przejeżdżamy obok pól gejzerków i ujść potoków pełnych siarki w Hverir. Tak niedaleko są pola industrialne do
odzysku ciepła - ciepłownie.
Pola siarkowe, wykorzystywane do odzysku energi to
niesamowita magia kolorów. Zdjęcia nie są w stanie opisać tego. Zapach
natomiast jest co najmniej przywodzący wspomnienie imprezki w barze Skoda z
dużą ilością spożytych jaj i dzień następny w WC ;-).
Przejeżdżamy obok Jeziora Myvatn - "jezioro much",
kolory ziemi, skał, flory są NIESAMOWITE !
mijamy pola lawy Dimmuborgir.
Oglądamy cudowny Godafoss.
Kto widział wodospady na Islandii to trudno jest mu się
zachwycić innymi europejskimi wodospadami. Są przepotężne i w dużej ilości.
Człowiek staje się przy nich taki mały i rozumie dopiero tutaj, jak mało znaczy
dla takiego ogromu wody.
Po południu docieramy do noclegowni w Draflastadir i dla
chętnych jest wyjazd na kuter w Husaviku by zobaczyć wieloryby.
No niestety , nie powiem ,żebym dobrze wspominał ten wypływ
w pełnym tego słowa znaczeniu. Po dwugodzinnym rejsie miałem wrażenie ,że moje
jelito grube chce wyskoczyć mi przez usta. Jeszcze przez dwa dni po tym
leczyłem zgagę i obolały przełyk. Wieloryby co prawda widzieliśmy , ale
niestety nie było maskonurów, które jedynie latały w oddali.
Rano śniadanko (domek z zewnątrz całkiem przyjemny, ale w
środku w pokojach jak w podrzędnej agroturystyce.
Jedynie jadalnia można powiedzieć na standardy Europy.
zwijamy się bo teraz będziemy wjeżdżać w interior. Zacznie się to po co tu
przyjechaliśmy...
Plan wiódł przez Laugafell, gdzie zażywaliśmy kąpieli w
ciepłych wodach , pomimo, że wokół szalały dość chłodne wiatry.
Woda była milutka jak w domku w wannie i nie śmierdząca
siarką.
Największy efekt na IS robią przestrzenie. Niezmącone
industrializacją, gołe , surowe.
Często w oddali widoczne lodowce, powulkaniczne
wzniesienia.
Kolory jak z bajki. Zapewne wprawny fotograf potrafi wiele
uchwycić, ale ja skupiałem się na chłonięciu tego co widzę i tego jak potrafi
to odbudowywać samoistnie moją energię.
Mimo przejeżdżania dziennie po kilkaset kilometrów ta podróż
była ciągle ładowaniem akumulatora. Wcześniej przyjazd tu był marzeniem, a tu
nagle okazało się, że ma się to bliżej niż na wyciągnięcie ręki, jest się w tym, w środku, jest się częścią tego. Niesamowite.
Pogoda na tym wyjeździe nas rozpieszczała - jak na Islandię.
Ja oczywiście wiem ,że to mój dziadek z góry tym wszystkim
kierował, ale każdy może mieć na to swoją własną teorię.
Najważniejsze, że prawie wszystkie atrakcje mogliśmy
przechodzić bezdeszczowo i wręcz w słońcu.
Oczywiście gdyby nie było mgły i nie popadało , to nie byłby
to wyjazd kompletny , ale wszystkiego było w sam raz
niedziela 07.08.2011 r.
Wyruszamy z noclegu.
Dziś trasa biegnie w kierunku wodospadu GULFOSS.
Jest to jeden z niewielu ale ... wodospad w rękach
prywatnych.
Nie wiem do końca o co chodzi, bo za wstęp na jego teren się
nie płaciło, ale zapewne sklepiki i bary w jego pobliżu musiały być obciążone
czynszami .
Kolejnym punktem na
trasie był chyba najbardziej znany GEJZER STROKKUR – który strzelał co kilka
minut ogromnym słupem wody.
Po obejrzenu kilku wytrysków
;-), wyruszyliśmy w dalszą drogę. Znów zaczęło się robić zielono,
bo zbliżaliśmy się ku wybrzeżu. Naszym kolejnym punktem miało być miejsce
uskoku pomiędzy dwiema płytami
kontynentalnymi, ale zanim tam dotarliśmy, zrobiliśmy mały postój przy
jaskiniach zamieszkałych niegdyś przez pradawne ludy. I my zostawiliśmy tam
drobny ślad naszego pobytu.
Dojechaliśmy na obrzeże dwóch płyt kontynentalnych , które tak
pięknie się łamały i przesuwały w filmie „2012” .
Tam widać ten ogrom jaki stanowią blaty z jakich składa się
Ziemia.. Udało nam się trafić w okresie zlotu starych aut.
Pofotografowaliśmy troszkę, zjedliśmy posiłek i dalej w
drogę, Musieliśmy dojechać do Rejkjaviku.
Tam zwiedzanie centrum, a nocleg niewiele dalej w
miejscowości Keflavik.
Sam Rejkjavik , to raczej miejsce dobre do zrobienia
podstawowych zakupów.
Można czasem trafić na jakiś fajny samochód , ale na pewno
nie jest to miasto jakim należy sobie zawracać głowę.
Tu dowiedziałem się ,że nasz duży samochód , wcale nie jest taki DUŻY.
Na szczęście po tylu dniach walki w interiorze można było
zaakceptować tę odrobinę cywilizacji.
Od rana ruszamy w kierunku wschodnim wyspy. Tu zaczyna się
odczuwać już czas powrotu w kierunku portu i starego lądu. Zanim jednak tam
dojedziemy mamy w planie odwiedziny w okolicach wulkanu Katla – tego, który
spowodował ,że ostatnio było tak głośno o Islandii. Najgorzej wspominają to
linie lotnicze zmuszone do zawieszenia lotów z powodu pyłów pozostałych w
atmosferze po wybuchu.
W pierwszym rzucie dojeżdżamy do punktu , w którym ponownie
spotykają się dwa kontynenty. Pomiędzy tymi kontynentami znajduje się mostek na
którym nie omieszkaliśmy zrobić kilka fotek
Jeden krok i jesteś w Ameryce , drugi krok i z powrotem w
Europie.
Czas na odwiedzenie Błękitnej Laguny. Auta pozostawiamy na
parkingu.
Na miejscu w ośrodku wypoczynkowym w recepcji spotykamy
pracującego tam Polaka, który mówi nam jak i gdzie możemy sobie spokojnie
spędzić czas na okładaniu białym błotkiem i piciu piwka w ciepłych wodach
laguny.
W pełni zregenerowani jedziemy dalej – tym razem na podbój
Porsmork (in. Torsmork)
Inspiruje...
Jadąc do Torsmork – mijamy wodospad Seljalandsfoss.
Torsmork lub inaczej Porsmork to rejony stosunkowo
niebezpieczne, obfitujące w rzeki o bardzo kapryśnym stanie wód.
Jadąc przez interior ilość przekraczanych brodów była tak
duża, że to czego szukamy na wyjazdach off roadowych w Polsce, teraz stało się
cominutową koniecznością.
Na jednym brodzie zabraliśmy do naszych samochodów studentów z Włoch, którzy pieszo przemierzali IS, ale rzeka jaką napotkali była dla
nich nie do przebycia. Zapakowaliśmy ich plecaki na dach i przewieźliśmy ich na
drugą stronę Taka pomoc jest tam na porządku dziennym.
W sumie ten podniesiony stan wód wiązał się ściśle z temperaturą i/lub opadami. Akurat wtedy wzrosła ilość
opadów i od razu rzeki wezbrały. Kiedy indziej zbyt wysoka temperatura powoduje topnienie lodowców.
W pewnym momencie stanęliśmy przed faktem konieczności
pokonania rzeki, która wyglądała naprawdę groźnie.Za tym brodem miał być nasz
nocleg po ok. 2 km. Okazało się, że jedna z załóg naszej ekipy nie zdecydowała
się na przejazd swoim autem.
No fakt, nie wiem czy nie skończyło by się szukaniem tego
auta gdzieś w dole rzeki. Rano ten sam bród wyglądał już zupełnie inaczej.
Tu na zdjęciu powyżej widać ,że woda w najwyższym poziomie potrafiła przewyższać poziom szyb samochodowych.
Zdjęcie poniżej pokazuje tę samą przeprawę na drugi dzień
Zdjęcie poniżej pokazuje tę samą przeprawę na drugi dzień
Następnego dnia śliczne słońce i nowe doznania. Podjeżdżamy
pod lodowiec, kilka fotek i dalej w drogę
Teraz mamy na celu Lodową Lagunę ale po drodze zahaczamy o
kolejne fragmenty lodowca a bokiem mijamy czarne plaże oraz skały Vik.
W pewnym momencie można poczuć się trochę jak w Świnoujściu
:-)
Kierując się dalej na wschód, dojeżdżamy m.in. do lotniska ,
z którego można wynająć mały czarterek i wyskoczyć na Grenlandię. Niestety nie
mieliśmy tyle czasu, choć to propozycja kusząca.
Napotykamy także coś w rodzaju parku, w którym można
pochodzić po skałkach i po lodowcu. Dróżki przygotowane pod turystów miejscami
bardziej sprawnych niż średnia krajowa.
W końcu docieramy do Lodowej Laguny.
Ilość nieprawdopodobnych kształtów powstałych na skutek
rozpadających się brył lodu i śniegu lodowcowego przerasta nasze oczekiwania.
Widok skąpany w promieniach zachodzącego słońca nie do opisania.
Wieczorową porą ruszamy w kierunku Reydarfyordur.
Po drodze malownicze krajobrazy skąpane w wieczornej mgle
powodowały ,że musieliśmy raz po raz się zatrzymać i porobić zdjęcia...
Ostatni dzień na Islandii i ostatnie fotki. Pogoda śliczna.
Z nadmiaru czasu wjechaliśmy jeszcze w zakazane dróżki
poeksplorować troszeczkę ...
Ostatni nocleg w osadzie, gdzie spotykamy polskich
robotników.
Z samego rana wyjazd w kierunku portu.
Wjazd na prom okazał się szybki i bezbolesny.
Powrót oczywiście trochę nudny, ale tym razem mieliśmy już
co wspominać .
Po wjeździe do Danii, postanowiliśmy pojeździć trochę po tym
kraju głównie mniej uczęszczanymi drogami. Udało się nam między innymi zaliczyć
małe prywatne ZOO, gdzie właściciel pasjonat gadów, trzymał na farmie
krokodyle....
małpki...
żółwie...
i węże...
Po opuszczeniu fermy jechaliśmy już do Polski. Cudownie się
wraca do domu, ale najlepiej jest, gdy ma się bagaż nowych doświadczeń....
Zdjęcia pochodzą z moich prywatnych zasobów, ale
skorzystałem także z fotek moich kolegów i koleżanek, głównie Wampira i Ani.
Mam nadzieję ,że się nie obrażą ;-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz