piątek, 16 marca 2018

Morocco - pierwsze motocyklowe spotkanie z Afryką





Wiatr od pólnocy 16.03.2018 r gnał mnie w kierunku Wrocławia.
Po wyjechaniu z domu droga za Gostyniem zmieniła się z wiosennej na zimową. Powrót zimy zaskoczył znowu drogowców.




Im bliżej byłem dzisiejszego celu tym bardziej nawierzchnia stawała się oblodzona. W końcu dotarłem do hotelu Diament. Udało się w internecie znaleźć dobrą ofertę o 50 % niższą niż cena podstawowa. Jeszcze wieczorem jadę na lotnisko rozpoznać drogę , bo nigdy na wrocławskim lotnisku nie byłem. Wieczorem wstępuję jeszcze do restauracji na coś do przekąszenia.
Wracam do hotelu i zamawiam budzenie na 5.00.
Rano szybko wstaję, poranna toaleta, zapewne ostatnia sensowna przed powrotem do Polski.
Ok. 6.00 melduję się na lotnisku i spotykam znajomych poznanych wcześniej przy zdaniu motocykli do transportu.
W sklepie bezcłowym dokonujemy stosownych zapasów.



Maroko to kraj muzułmański. Tam alkohol nie jest mile widziany, choć to oczywiście jak się potem okaże tylko wersja oficjalna.
Przechodzimy przez bramki, a tam dołączają kolejne osoby z naszej ekipy.
W samolocie okazuje się, że pięcioro z nas przez przypadek wykupiło miejsca obok siebie. Zajmujemy dwa kolejne rzędy. Lot przebiega na poznawaniu się i snuciu planów o wyjeździe.
Na lotnisku w Maladze wynajmujemy busa taxi, który naszą szóstkę dowozi do hotelu gdzie czekają nasze motocykle i przewodnik.




Ok. godziny czasu schodzi nam na przebieraniu się i pakowaniu motocyklowych toreb.
Wsiadamy na motocykle i podjeżdżamy wszyscy do stacji benzynowej obok hotelu. 



Zaraz po zatankowaniu ruszamy ostro w kierunku Algeciras.
Po drodze zaczynamy odczuwać nadmorska bryzę. Silny wiatr raz po raz próbuje nas położyć na asfalcie.
Wszyscy dzielnie się trzymają. Tylko w jednym GS'ie zaczyna szwankować czujnik powietrza i ze 3 razy lądujemy na stacji by dopompować w nim powietrze.
W końcu docieramy do portu. Zostawiamy motocykle na parkingu i idziemy do terminala portowego aby kupić bilety do Ceuty.
Warunki na morzu są tak trudne, że dwóch przewoźników odwołało rejsy.
Największy chyba prom Balearii jednak zdecydował, że wypłynie . Zatem kupujemy bilety na godzine 16.00 , a przed wypłynięciem jeszcze posilamy się w barze.
20 minut przed wypłynięciem jedziemy na terminal motocyklami i wjeżdżamy na prom.



Tam motocykle są przypinane do pokładu pasami, a my idziemy do przedziału pasażerskiego. Prom szybko odbija od brzegu, a coraz to większe kołysania promu zaczynają nam uświadamiać dlaczego inne mniejsze jednostki nie chciały wypłynąć.

Prom będąc w połowie trasy skakał jak karuzela w wesołym miasteczku. Wańka wstańka spowodowała, że obu naszych Pawłów przybrało kolory ścian. Wówczas to nieliczni pasażerowie promu, w szczególności mieszkańcy Czarnego Lądu mogli się przekonać, że biały człowiek , może być naprawdę biały.
Żal nam było chłopaków, ale nie było wyjścia, musieli to przeżyć, a co gorsza , po wszystkim jeszcze wsiąść na motocykle. Jakoś udało się dotrwać do końca rejsu bez pawi, ale było chyba blisko.



Przybijając do brzegu mieliśmy obawy, czy nasze motocykle nie będą przypadkiem jednym kłębkiem złomu. Zejście do ładowni upewniło nas w tym, że obawy były bezpodstawne. 


Panowie z obsługi znają się na robocie.
Po ponownym zapakowaniu motocykli i ubraniu się w stroje przeciwdeszczowe zjechaliśmy na ziemię Afryki.
Hiszpańska część tego lądu niczym nie różniła się od jej europejskiej siostry.
Na jednym z rond nasz przewodnik Janusz machał, żebyśmy przemieścili się dalej.
Ponieważ jechałem sam, nie zauważyłem reszty naszej grupy, która zatrzymała się na stacji paliw , szukając pozostałych, zmuszony byłem posilić się nawigacją aby udać się w kierunku granicy.
Nowo zakupiony Garmin ZUMO 595 z mapami całego świata i dożywotnimi aktualizacjami został odpalony. Niestety opcja wgrywania map nie daje możliwości wgrania jednocześnie map Europy i Afryki. Przeoczenie producentów Garmina. Na szczęście okazało się, że wgrane mapy Maroka i całej północnej Afryki działają bez zarzutu. Wbiłem kierunek na Fez, wiedząc, że na razie mam w planie dojechać do przejścia granicznego. Tam powinienem spotkać się z pozostałymi osobami z mojej ekipy.
Korek przed granicą udało mi się ominąć krążąc między samochodami. Niektórzy chętnie, a niektórzy wręcz przeciwnie, przepuszczali motocykl rozumiejąc, że deszcz w aucie odczuwa się inaczej niż na motocyklu.
Dojechałem do ostatniej bramy, gdzie pojazdy były rozdzielane na poszczególne alejki do budek celników. Oczywiście przejazd przez punkt hiszpański był niezauważalny, ale przejście pograniczników marokańskich to istna gehenna.
Stanąłem zatem w bocznej alejce , a tuż za mną ustawili się koledzy z grupy. Nasz przewodnik pozostawia pamiątkę na jednym z marokańskich aut w postaci przestawionego lusterka, ale w pojazdach tych, tego typu uszkodzenia należą do normalnych. Stajemy w rządku, a po chwili otacza nas opieką tamtejszy szef wszystkich szefów, czyli naczelny pomagacz od rejestrowania turystów na tym przejściu granicznym. Oczywiście ten pomagacz ma swoich subpomagaczy. Cała struktura pomagaczy to zwykła mafia graniczna, która kroi turystów za załatwianie przyspieszonego procesu rejestracyjnego.
Najpierw w budce policji. Pierwsze budki przechodzimy w miarę sprawnie. Katastrofa jest przy drugiej. Tutaj każdy i to nie ważne czy swój czy nie swój, Marokańczyk czy turysta każdy musi przejść przez sito zapisania zbędnych bzdur na granicy.
Celnicy – ci od grzebania po bagażach, sprawdzają w zasadzie tylko swoich. Marokańczycy zwożą z Europy wszystko. Oczywiście najprawdopodobniej głównie rzeczy z odzysku z Europy, które tutaj zyskują nowe życie.
Niestety na granicy nie wolno używać kamer ani aparatów. Jest to bardzo nie mile widziane. Wręcz wywołuje ataki złości u urzędników , którzy z tego powodu potrafią zamknąć budkę.
A czynna budka jest tu na wagę złota. Co chwila Marokańczycy bez względu na płeć wciskają się w kolejkę, co powoduje, że w końcu otaczamy okienko w budce ścisłym kordonem motocyklistów.
Udaje nam się wymóc na urzędnikach, że zaczynają nas obsługiwać. Nie omieszkali jednak skorzystać z sytuacji i przyjąć bakszysz za obejście nas przez drzwi budki i jeszcze jakieś paszporty obsłużono pomimo naszych w kolejce.
Przy ostatnim problemie naszego przewodnika musiał już przyjść z pomocą ponownie nasz anioł stróż graniczny. W końcu dosiadamy motocykli mając już wszystkie pieczątki, podpisy, podpisy nadzorujących itp.
Ostatnia kontrola paszportu przy bramie jest po to, jakby jakimś cudem komuś udało się przejść przez sito na bramkach.
W końcu wjeżdżamy do Maroka.
Zaraz za granicą wymieniamy EURo na Dirhamy. 



Dostajemy każdy po pokaźnej kupce pieniążków, których nie wolno wywozić z kraju.
Zaraz potem wyruszamy w kierunku Szewszawanu.
Wieczór i początek nocy schodzi nam na walce o życie. Przejazd po ciemku w deszczu z porywami wiatru, który próbuje nam wyrwać bagaże oraz zerwać jeźdźców z motocykli powoduje, że zapamiętamy ten przejazd na długo.
Ok północy docieramy do miasta i rozpoczynamy poszukiwania hotelu. Zaliczamy trzy hotele i w końcu znajdujemy taki, który specjalnie dla nas otworzył recepcję i pokoje.



Zdjęcie jest wykonane oczywiście następnego dnia rano. 


Wnętrza hotelu wydają się ładne, ale ich odbiór z perspektywy osób przemoczonych staje się zupełnie inny.




Jesteśmy sami w hotelu. Niestety nie ma ogrzewania. Każdy za to dostał do pokoju grzejnik olejowy. Po jednym na łebka.
Po rozładowaniu motocykli i rozebraniu się stwierdziłem, że nie mam na sobie nic suchego. Buty mogłyby pracować jako akwarium. Nawet dokumenty graniczne trzeba było wysuszyć, aby ktokolwiek je odczytał ponownie przy wyjeździe.
A propos moich butów, to chyba ich ostatnia wyprawa. Cztery sezony wytrwały, a dziś już widać ,że podeszwa odchodzi i woda penetruje bezpośrednio pod podeszwę. W domu czekają nowe Sidi Adventure , jednak nie zdecydowałem się na zabieranie nowych butów na taki wyjazd. Zatem ostatnie podrygi moich Reinersów kończą ich staż u mnie.
Skarpetki i rękawiczki oraz wyściółka kasku były kompletnie przemoczone, wręcz z tych pierwszych wykręcałem wodę do zlewu.


Po rozłożeniu wszystkiego w pokojach zeszliśmy do sali rozmów. 



Tam otworzyliśmy butelki zakupione w strefie bezcłowej. Niestety nie jedliśmy kolacji. Przyjęty alkohol zadziałał szybciej niż normalnie. Pomógł za to szybko zasypiać. Nocka upłynęła na co dwugodzinnym wstawaniu i przestawianiu rzeczy na grzejniku. Do rana godziny 9.00 kiedy to mieliśmy umówione śniadanie udało się wysuszyć większość rzeczy. 
Śniadanko skromne , ale wystarczyło by zaspokoić pierwszy głód.



Co prawda skóra butów, pomimo stania obok grzejnika i załączenia suszarek do butów narciarskich w środku, nie chciała oddać wody do końca.
Ranek rozpoczęty od kąpieli w letniej wodzie i śniadania, skończył się ubieraniem lekko wilgotnych części garderoby. Plan na kolejny dzień uwzględniał dalsze opady. Do butów musiałem dodatkowo zastosować onuce z worków foliowych Jana Niezbędnego. Udało się uszczelnić skarpetki, ale niestety ta membrana była stuprocentowa. Nogi nie miały szansy na oddychanie.
Wyjechaliśmy z hotelu.
Podjechaliśmy na wzgórze, z którego można było sfotografować Niebieskie Miasto.


Deszczyk towarzyszył nam od czasu do czasu.
Jechaliśmy we trójkę tzn. w trzy motocykle a cztery osoby, bo na jednym V-stromie jechało małżeństwo Agnieszka i Paweł. Wszyscy lubimy podobne tempo jazdy i podobnie momenty przeznaczamy na postoje i zdjęcia.




Obrany kierunek to Meknes, później Ifrane czyli Miasto Małp. Po drodze zatrzymywaliśmy się na zdjęcia krajobrazów.
Po drodze mijamy stada flamingów


Niestety zdjęcia nie oddają nawet w połowie tego co odczuwa się na żywo.
Dodatkowo zapachy zmieniają percepcję widoków.

W Boufakrane zatrzymaliśmy się na jedzenie. 


Typowe marokańskie stoisko z grillem.


Wokół zawsze kręcili się jacyś tubylcy oferujący jakieś usługi lub chcący nam coś sprzedać .
Tu na zdjęciu tubylec w Dżelabie



Jedzenie było przepyszne.




 Już wiemy z opowieści, że w Maroko nie należy patrzeć na ladę na której jedzenie jest przygotowywane. Jak się później okazało, do końca wyjazdu nie mieliśmy żadnych perturbacji żołądkowych.
Wieczorem dojechaliśmy do El- Hajeb.
Tutaj znaleźliśmy hotel z klimatyzacją która miała funkcję grzania.



Wszyscy poza mną wyruszyli na popołudniowy spacer po miasteczku.



Częstym widokiem , były pracujące osiołki.




Bazarowe stoiska zawsze przyciągają wzrok. Kolory warzyw i owoców są tu wyjątkowo soczyste.



Dla Europejczyka nielada atrakcją są stoiska z produktami mięsnymi.



W wieli miejscach można spotkać małe grille na których przygotowywane są świeże potrawy



Na rogu prawie każdej ruchliwej uliczki siedzą sprzedawcy drobiazgów, m.in. papierosów, które można kupić także na sztuki.



Najczęściej spotykanymi pojazdami roboczymi są tu pewnego rodzaju ryksze motocyklowe.



Podczas gdy inni zwiedzali miasteczko, ja sam postanowiłem nadrobić zaległości w pisaniu, dzięki czemu siedząc na tarasie przy hotelowej restauracyjce miałem okazję poznać wielu przesiadujących tam tubylców. Z czasem dołączyli do mnie pozostali członkowie naszej grupy.


Wieczorne pisanie przy malinówce spowodowało, że sen sam wołał do łóżka.


Ciepło w pokoju dobrze nastrajało do snu.
Poranek 19 marca poniedziałek – moje 47 urodziny rozpocząłem od pobudki o 4.50.
Oczywiście nie była to pora ustalona na wstawanie. Nie wiedzieć czemu, pomimo tego, że szedłem spać ok. północy, to przed piątą organizm poinformował mnie, że nie chce dalej spać. Być może ten klimat wyjazdu – reisefiber, powodowały wyrzut dodatkowych endorfin do krwi (?).
Ok. 7.00 wstawał mój kompan z pokoju. Zaczęliśmy od prysznica i szybkiego spakowania.
Tego dnia nie mieliśmy zamówionego śniadania. Ustaliliśmy, że zjemy coś po drodze.
Pierwszym punktem pośrednim miało być Ifrane – Miasto Małp. W zwartej kolumnie wyruszyliśmy w kierunku tej miejscowości. Nasz przewodnik umówił się w tym miasteczku z ostatnia grupą motocyklistów, która miała dolecieć do Hiszpanii dzień po nas. Ponieważ ustalenia jakie poczynił Janusz były takie jak jego wszystkie poczynania, chaotyczne i bez konkretów,
Pominę milczeniem fakt wyprowadzania nas z miasta i pomyłki naszego przewodnika. GPS pomógł nam się odnaleźć.
Niestety małp w mieście nie było. Mijaliśmy tylko przy drodze siatki zabezpieczające przed wybiegającymi zwierzętami i kilku strażników na specjalnych posterunkach, zapewne pilnujących czy aby samochody nie zrobią krzywdy małpom i vice versa.
Z racji ustawionej nawigacji prowadziłem teraz grupę przez miasto, tak aby dojechać do drogi N8 prowadzącej do Azrou. Przy dojechaniu do ostatniej stacji benzynowej w mieście zorientowałem się, że oczekiwani przez nas kompani, mogli zatrzymać się przy innej drodze przebiegającej przez miasto, postanowiłem przejechać tą trasą i sprawdzić czy nie ma przy drodze w okolicach restauracyjek zaparkowanych motocykli na polskich rejestracjach. Zajęło mi to kilka minut , które grupa wykorzystała na zatankowanie paliwa. Gdy zrobiłem rundkę podczas której nie znalazłem śladów naszych nowych towarzyszy, wjechałem na stację i po zatankowaniu paliwa wraz z moimi, jak się później okazało, stałymi towarzyszami czyli Agnieszką i dwoma Pawłami ruszyliśmy przez góry w kierunku Azour. Pozostali jak zwykle pojechali przodem. Jadąc przez wzgórza mieliśmy pogodę prawie deszczową. Co prawda padało bardzo delikatnie i rzadko, jednak olbrzymia wilgoć w powietrzu powodowała, że przez cały górski odcinek towarzyszyła nam mgła. Widoczność momentami sięgała może 25-30 metrów. Kręta droga z mokrym asfaltem nie zachęcała do szybkiej jazdy a tym bardziej do wyprzedzania kogokolwiek. Marokańczycy mają w zwyczaju jeździć albo bez włączonych świateł , albo na światłach długich, ewentualnie non stop na halogenach przeciwmgielnych. Akurat w czasie mgły najwięcej aut z naprzeciwka jechała bez świateł. Przy tak małej widoczności wyłaniały się nagle przed nami samochody osobowe, ciężarówki, albo zwykłe małe skutery. Niebezpieczeństwo kolizji było ogromne, ale mimo to nie poruszało to wyobraźni tamtejszych kierowców. 


W końcu dojechaliśmy do Azrou. Tam w centrum miasta nasz przewodnik zapytał mnie czy to co jest przed nami to może centrum miasta. Odpowiedź miałem wyczytać z włączonej nawigacji. Potwierdziłem, że to miejsce wskazane oznaczone jest jako centrum. Motocykle zaparkowaliśmy w zasadzie przy skrzyżowaniu drogi, ale nie przeszkadzało to nikomu, nawet policjantom, którzy stali dosłownie tuż obok i po chwili wyglądali jakby pilnowali pozostawionych przez nas maszyn, podczas gdy my wyruszyliśmy na poszukiwanie jakiejś jadłodajni. Ruszyłem w kierunku mijanej przed kilku minutami przez nas przydrożnej knajpki. Widziałem tam kilku miejscowych, którzy spożywali posiłki.



Po zorientowaniu się, że jest wystarczająca ilość miejsc dla naszej grupy, przywołałem do siebie pozostałych uczestników naszej wycieczki. Zamówiliśmy placki pszenne świeżo pieczone, jakieś zupy, kawy i oczywiście Marokan Whisky. Zupki wymagały doprawienia kuminem i solą , ale na poranny posiłek nadawały się wyśmienicie.
Przy barze znajdowały się schodki do kolegi po fachu



Posileni poczekaliśmy jeszcze chwilę, gdy dojechali do nas lekko spóźnieni pozostali członkowie ekipy.
Ponieważ siedzieliśmy przy samej drodze, to zauważyliśmy ich od razu gdy zbliżyli się do centrum.



Byli już po śniadaniu. Zamówili tylko kawę. Po chwili wszyscy udaliśmy się do motocykli i ustaliliśmy, że jedziemy w kierunku Midelt. Tam mieliśmy zdecydować jak nasza podróż ma dalej wyglądać.
Skąpe ustalenia , ale jasny przekaz, kto pierwszy dojedzie do Midelt, ten zatrzymuje się przy głównej drodze przelotowej tak aby pozostali mogli ich podczas przejazdu łatwo namierzyć.


Po przejechaniu pierwszej partii wzniesień i wjechaniu w drogę prowadząca przez las, napotkaliśmy przy drodze miejsce, gdzie na turystów czekały małpy. 


Zresztą nie tylko one. Byli także miejscowi z końmi oferujący przejażdżki oraz woreczki z przysmakami dla małp. Zatrzymaliśmy motocykle by zrobić sobie kilka zdjęć z Rhesusami.




Jechaliśmy przez Atlas Średni . Góry były mało przyjazne, choć momentami gdy wychodziło słońce, potrafiło być całkiem przyjemnie. W pewnym momencie zatrzymaliśmy się na parkingu przy drodze, by założyć coś dodatkowego do ubrania. Ja wcześniej już na trasie poprosiłem Agnieszkę o pomoc w zapięciu kołnierza dopinanego do mojej kurtki, bo czułem, że mam odsłonięte gardło co mogło skończyć się niepotrzebnym przeziębieniem.
Podczas gdy już mieliśmy ruszać, z autobusu który stał obok nas, podeszła grupa Chińczyków , którzy koniecznie chcieli sobie z nami zrobić zdjęcia . Tym samym poczuliśmy się jak te małpki z lasu kilka kilometrów wcześniej.



Zaczęło się od niewinnych fotek motocykli , a skończyło na tym, że siadali na naszych motocyklach, przytulali się do nas, obejmowali, przy czym było śmiechu co nie miara.



W końcu musieliśmy się od nich uwolnić i odjechaliśmy w kierunku umówionej miejscówki.

Po drodze napotykaliśmy liczne drogi off roadowe, szutry , koryta rzek.







Nie mogliśmy się powstrzymać aby nie zjechać na te boczne drogi i pocieszyć się wolnością bezdroży.



Odnajdowaliśmy mnóstwo zakątków , które chcieliśmy uwiecznić na zdjęciach.


W końcu pomknęliśmy już asfaltami w kierunku Midelt, choć wysoka brama miejscowego suku natchnęła nas na symboliczne zdjęcie.



Widoki zapierały dech w piersiach


Po dojechaniu do Midelt przejechaliśmy przez główna arterię miasta. Ponieważ nie było widać naszych kolegów, postanowiliśmy przejechać jeszcze raz alternatywną drogą prowadzącą przez targową ulicę, którą nawigacja wyznaczała momentami jako główną. Nigdzie nie widzieliśmy zaparkowanych motocykli na polskich rejestracjach.
W końcu dojechaliśmy do stacji na wylocie miasta. Postanowiliśmy zawrócić i poszukać jakiejś knajpki z WiFi, tak aby móc skontaktować się z naszymi współtowarzyszami. Przy głównej ulicy znaleźliśmy fajną kafejkę . Zamówiliśmy oczywiście Berber Whisky. Po kilkudziesięciu minutach prób skontaktowania się z kolegami postanowiliśmy ruszyć dalej drogą N13 w kierunku pustyni.
Przejazd z Midelt do Errachidii przyniósł nam wiele radości. Nie dość, że widoki były przecudne to jeszcze dopisywała pogoda. 
Było coraz cieplej. 


W popołudniowym apogeum termometry pokładowe pokazywały  25/26 st. C.



Po doświadczeniach z dwóch poprzednich dni było to dla nas wspaniałe uczucie.



Widoki zaczęły się takie, że za kolejnymi wzniesieniami każdy z nas chciał się zatrzymywać by zrobić zdjęcia.




To były po prostu pocztówki

Niestety nie wszystko da się przekazać aparatem. Czas nas gonił,a my szukaliśmy jeszcze dodatkowych wrażeń. Udało nam się skręcić trochę w boczne szutrowe drogi, przejechać dnem wyschniętej rzeki, sfotografować stare elementy mostu od strony wyschniętego koryta. 




W końcu dojechaliśmy do Errachidii, w której ponownie postanowiliśmy poszukać knajpki z WiFi i przede wszystkim z jedzeniem.
Udało się. 

Były kurczaki z rożna i sałatki. Zamówiliśmy dużo więcej niż mogliśmy zjeść, ale oczy chciały. 


Jedzenie okazało się świeże i smaczne. Dzięki kontaktowi z reszta grupy dowiedzieliśmy się, że bez poinformowania nas pojechali w kierunku pustyni do Merzougi. Podjęliśmy decyzję, że kolejnych ponad 100 km dziś już nie będziemy jechać i poszukaliśmy noclegu gdzieś bliżej. Z pomocą przyszedł Booking. Hotel 30 km za Errachhdią w kierunku na Merzougę był strzałem w dziesiątkę. 
Said, który z pochodzenia jest Berberem - obecnie jest właścicielem hotelu. Przyjął nas z otwartymi ramionami. 


Motocykle kazał wstawić na teren swojej prywatnej posesji kilkadziesiąt metrów od hotelu, a my mogliśmy usiąść w ogrodzie graniczącym z oazą na tyłach budynku.



Pod palmami i rozgwieżdżonym niebem usiedliśmy do wspólnego świętowania moich urodzin. Była także świeczka od właściciela hotelu i ciastka oraz gromkie Sto Lat od moich współtowarzyszy. 
Wszystko zakropione przywiezioną z Polski cytrynówką.
Said opowiada nam o tym jak się żyje w Maroko. O tym,że mówi w kilku językach, ale nigdy nie był za granicami swojego kraju. Opowiadał nam o tym jak dzieci chodza tutaj do szkoły po kilkanaście kilometrów codziennie rano i jak same muszą wrócić do domu. W tych trudnych warunkach musza jeszcze pomagać rodzicom przy pracach domowych i młodszym rodzeństwie.

Około godziny 0.30 poszliśmy do łóżek skrobiąc jeszcze słowa tej relacji.
Nigdy bym nie przypuszczał, że którekolwiek z moich urodzin spędzę z dala od rodziny na obrzeżu marokańskiej pustyni. Rodzina i tak zawsze jest ze mną w sercu, a odwiedziny pustyni na motocyklu do tego momentu były tylko marzeniem. Kolejny dzień miał mi przynieść ziszczenie tego marzenia.


Wtorek 20 marca
Poranek wita nas słońcem nad oazą.





O 7.30, tak jak wcześniej ustaliliśmy z Saidem, pomimo tego, że nie rozumiał dlaczego chcemy tak wcześnie wstać, na stole w patio, czekało na nas śniadanie. 



Pyszne placki, dżemy, syrop daktylowy, omlety, które w sumie przypominają nasze naleśniki, ale rozwarstwiają się jak ciasto francuskie, kawa,  mleko i niemożliwie dobry sok ze świeżo wyciśniętych pomarańczy.




Po śniadaniu idziemy po motocykle. Piszę na szybko jeszcze kartkę pocztową do moich współpracowników zostawiając na głowie Saida zakup znaczka oraz jej wysyłkę.

W drzwiach robimy sobie ostatnią fotkę z bratem Saida.



Ruszamy w kierunku Merzougi i miasteczka Dakarowego.

Mijamy ciężko pracujących ludzi.




Po drodze natrafiamy na pozostałą część grupy, która o godzinie 9.00 już pędzi w przeciwnym kierunku. 




Co tam widzieli, po co przyjechali na pustynię, czy wystarczy im turystyczne zdjęcie na grzbiecie wielbłąda i fotka na tle wydmy ? Być może tak. My przyjechaliśmy tu posmakować pustyni w nieco większym zakresie.


Ruszamy dalej . W końcu podjeżdżamy do nowej Merzougi i parkujemy przy pierwszej największej wydmie. To punkt zborny dla turystów i przewodników. Pełno tu naganiaczy, którzy zachęcają do zdjęć i przejażdżek 4x4.
Podjeżdża do nas Touareg w białym Mitsubishi, który oferuje nam wycieczkę.

Początkowo niechętni, bo już wiemy, że najgorzej to okazać zainteresowanie ofertą, próbujemy wjechać na wydmę . Półtora metra Pawła na V-stromie to pierwszy wynik. 





Drugi Paweł na Transalpie wbija się w wydmę na kilka metrów. 


Oczywiście oba motocykle potrzebują ratunku.




W końcu i ja po spuszczeniu powietrza z kół o mniej więcej połowę wjeżdżam na wydmę. Udaje mi się podjechać kilkadziesiąt metrów, zawrócić i ponownie wyjechać z niej bez wywrotki.
(mam nadzieję, że odnajdę ten przejazd na filmach z tego dnia - bo zdjęć nikomu się nie udało w tym czasie wykonać - chyba wszystkich zatkało ;-)
Późniejsza druga próba kończy się na szczycie małej wydmy położeniem motocykla na boku. Z pomocą idzie mi Touareg. Po zjechaniu z wydmy, pozostali których motocykle udało się już wydobyc z piachu także upuszczają powietrze z kół.

W tym czasie zaczynam negocjacje z Habibem. Po ustaleniu, że chcemy aby jechał z nami tylko jako przewodnik i wóz asekuracyjny dla motocykli wioząc nasze bagaże, z pierwotnej ceny dość konkretnie zawyżonej w końcu udaje się ustalić konsensus. 100 EUR za naszą trójkę motocykli i czwórkę ludzi – w tym możemy wszyscy pojeździć tu na miejscu na wielbłądach, porobić z nimi zdjęcia , później po zapakowaniu kufrów do samochodu jedziemy drogami pustynnymi dostępnymi dla motocykli.
Najpierw przepakowujemy bagaże i spuszczamy powietrze z kół



Mamy zobaczyć : Starą Merzougę, punkty widokowe, stare jezioro – oczywiście wyschnięte, różne oblicza pustyni, miejsca gdzie możemy zakupić oszlifowane kamienie z zatopionymi trylobitami, amonitami oraz miejsca , gdzie na pustyni będziemy mogli sami takich skamielin poszukać.
Mamy przejechać tuż obok granicy z Algierią. Ponadto w planie jest przejazd do wioski Nomadów, gdzie będziemy mogli wejść do jednego z domostw i tam skosztować Berber Whisky oraz Berber Pizza.

Początkowe ustalenia były, że trasa ma mieć ok. 2 godzin.
Niektórzy z nas mieli wątpliwości czy Habib nie będzie chciał nas wywieźć na pustynię i zarządać dodatkowej opłaty za transport do najbliższej drogi. Kwota ok. 35 EUR od motocykla wydawała się zbyt niska. Summa summarum okazało się, że Habib wydaje się uczciwym człowiekiem ciężko pracującym na swój chleb. Ma 31 lat , nie ma żony, nie ma perspektyw póki co na żonę. Ze 100 EUR do jego kieszeni trafia za taka przejażdżke 30 dirhamów od łebka. Reszta idzie do kieszeni właściciela firmy turystycznej. Nie wiem ile w tym prawdy, bo przecież kwota jest ustalana na gorąco z klientem, a rozliczaliśmy się na końcu przejażdżki już przy asflatowej drodze do Arfud.
Nikt zatem do końca nie wie ile od nas skasował. Z tej kwoty musiał pewnie jeszcze cos odpalić opiekunom wielbłądów, którzy specjalnie do nas przyszli by dopełnić naszej umowy. Habib zna języki. Mówi po arabsku, francusku, angielsku, niemiecku, a jak sam określił tak średnio porozumiewa się po włosku i hiszpańsku. Podobnie jak Said z dzisiejszego hotelu, głównie języków uczył się w szkole, a szlifował je w kontaktach z turystami. Trzeba przyznać, że przynajmniej po angielsku szło mu naprawdę nieźle.

Na początek była przejażdżka na wielbłądach.




Po zdjęciach z tymi olbrzymami przyszła kolej na skosztowanie hamady. Podjechaliśmy jeszcze do sklepu po wodę i zaraz później wyjechaliśmy za pierwsze wydmy.

Początkowo droga prowadziła asflatem, aby objechać główne wydmy, później z asfaltu na szutry , by w końcu zjechać ze szlaku i cieszyć się nieograniczoną przestrzenią.



Przestrzenie rosły, a horyzont rozmywał się w upale.


Przed dojazdem do opuszczonej wioski podjechaliśmy do handlarzy pamiątkami. 



Później była chwila odpoczynku w starej Merzoudze



Następnie wjechaliśmy na pierwszy punkt widokowy



Po zjeździe z niego , zobaczyliśmy pustynię o zupełnie innych barwach.
Na tej części były inne kolory, a gdzieniegdzie pasły się wielbłądy.



Co jakiś czas można tu było zauważyć pojedyncze drzewo. Cień na pustyni jest na wagę złota. Podobnie jak woda.



Postanowiliśmy podjechać na kolejny punkt widokowy o bardziej stromym podjeździe.




Widok z tego miejsca był wyjątkowy.
Po zjeździe chcieliśmy podjechać pod drzewo, aby choć na chwilę schować się w jego cieniu 





Dalej droga wiodła przez coś w rodzaju cmentarzyska skamielin. Można było sobie samemu wyszukać skamieliny sprzed setek milionów lat.





Następnie w kierunku wioski Nomadów 





Na miejscu oczywiście czekały na nas dzieciaki, aby dostać coś od turystów.
Niestety nie byliśmy na to za bardzo przygotowani.



Nomadowie to grupa pasterzy, która co jakiś czas się przemieszcza.




 Obecnie budują takie stacjonarne budynki, w których na dłużej zostają kobiety i dzieci, a mężczyźni wraz z kozami lub wielbłądami szukają pastwisk w oddalonych o wiele kilometrów połaciach pustyni. Wracają co kilka tygodni czasem miesięcy.
Zaproszeni do  środka zostajemy poczęstowani Berber whisky i Berber pizzą.




Później przy mapie pytamy naszego przewodnika o warte odwiedzenia miejsca w Maroku. Próbuje nam je odnaleźć na mapie , ale widać ,że lepiej sobie radzi z praktyką niż z teorią na mapach.
Powymyślali te durackie papiery, bo na gwiazdach się nie znali...


Czas jaki mieliśmy ustalony z naszym przewodnikiem dawno minął. Okazało się ,że podróż w kierunku asfaltu potrwa jeszcze co najmniej godzinę.

Pustynia pokazana nam okazała się dla nas łaskawa. Temperatury na tę porę roku były absolutnie znośne. 26-30 stopni pozwałało spokojnie poruszać się w motocyklowym rynsztunku, którego używam na co dzień w Polsce. Co prawda nie wszyscy z nas pamiętali o wyjęciu membran ze spodni, co zemściło się większą potliwością, ale i tak banan nie schodził nam z ust. Kilka wywrotek i konieczność znoszenia drobnych uszkodzeń swoich motocykli także nie miała wpływu na nasze zadowolenie. Jazda po takiej hamadzie i możliwość cieszenia się jazdą bez ograniczeń przestrzennych jest czymś niepowtarzalnym. To trzeba przeżyć samemu.
Na koniec wizyta w osadzie Nomadów, a raczej w jednym z ich domostw i kosztowanie marokańskich przekąsek stanowiła zwieńczenie wspaniałej wycieczki.




Po prawie pięciu godzinach pobytu na pustyni,przejechaniu ponad 120 km, Habib dotransportował nas do drogi asfaltowej do Arfud.




Rozliczyliśmy się z nim zostawiając jeszcze 5 EUR napiwku. Cudowny dzień na pustyni wart był wszystkich pieniędzy. Czuliśmy się bezpiecznie i mogliśmy robić to na co mamy ochotę. Habib w każdej chwili był pomocny i realizował nasze małe prośby. W wiosce Nomadów dał z własnej kieszeni dzieciom jakieś drobniaki, aby te nie ruszały niczego na motocyklach.
Każdemu polecam taką wycieczkę. Telefon do Habiba mam...


Po dojechaniu do Arfud od razu podjechaliśmy do stacji benzynowej , aby dopompować powietrze do kół i zatankować zbiorniki. Na przeciwko była kafejka z WiFi, gdze przez kilkadziesiąt minut dochodziliśmy do siebie i spiesznie dzieliliśmy się ze światem naszymi wrażeniami.



Po ustaleniu, że pozostała część naszej grupy wylądowała w górach za Todrą, postanowiliśmy, że w kolejnym dniu chcemy zobaczyć także Todrę oraz Dades. Zarezerwowaliśmy hotel z restauracją w okolicach Todry. Jak się okazało, dzisiejszy dzień miał dla nas cały pustynny pakiet. 
Horyzont obwieszczał nam kolejną niepodziankę.


Po naszych pustynnych przeżyciach w drodze powrotnej która miała mieć ok 120 km, przez jakieś 40 km towarzyszyła nam burza piaskowa. 


Widoczność momentami ok 50 metrów i wiatr który czasem ograniczał moc motocykli do tego stopnia, że nie można było uzyskać nawet połowy prędkości maksymalnej. Nie wiemy w jakim stanie są teraz nasze filtry powietrza, ale mechanicy po powrocie do Polski z pewnością będą mieli co robić.

Pod koniec dnia natomiast gdy jechaliśmy dokładnie na zachód, naszym podstawowym problemem stało się zachodzące słońce. 



Do pewnego momentu pomagał mi daszek w advenczerowym kasku, którego nie posiadali moi koledzy, jednak w pewnym momencie i ja musiałem posiłkować się dziwnymi pozycjami głowy, aby świecące wprost w oczy słońce nie raziło mnie na tyle by móc kontynuować jazdę.

Do hotelu dotarliśmy ok. 19.00. Hotel okazał się jak na razie zdecydowanie najlepszy z tych w jakich spaliśmy w Maroku.

Kolorystyka pokoi specyficzna, ale było bardzo czysto. 



Obsługa przemiła, troskliwa i pomocna. Zanieśli nam ciężkie bagaże do pokoi, przygotowali tażiny i bezproblemowo nas obsługiwali. 



Ciepły prysznic, kolacja i czysta miła pościel stanowiły wspaniałe zakończenie dnia.
Atlas hotel okazał się miejscem cudownym do nadrobienia snu. Poranne śniadanie obfite i bardzo marokańskie.



Przy ładowaniu bagażu na motocykle, na parking naszego hotelu wjechał Holender, który wakacje w Maroko spędzał na skuterku Vespa, a dzisiaj spał na campingu przy naszym hotelu.



Do momentu spotkania z nami zrobił już na nim w trasie z domu 7000 km.

Poczuliśmy się malutcy z naszymi 1500 kilometrami.


Rozliczenie w hotelu i pamiątkowa fotka z naszym opiekunem,



Wyruszyliśmy w kierunku kanionu Todra. Nasi koledzy z pozostałej grupy byli tu wczoraj przed nami i pojechali w góry w kierunku noclegu w Agoudal. My, a raczej ja,  nie szukam wrażeń na wysoko położonych serpentynach.
Kanion robi wrażenie, szczególnie w jego niżej położonej części. 





Przejeżdżamy go w górę, po czym wjeżdżając na pierwsze wzgórza z serpentynami zawracamy i ponownie delektujemy się drogą podczas zjazdu. 


Nagrywamy ujęcia do późniejszych filmików.


W końcu wracamy na drogę N10, by po kilkudziesięciu kilometrach odbić na kanion Dades.
Drogą R704 dobijamy do najbardziej znanego miejsca tego kanionu. 


Dopiero z góry widać jaką drogą się przyjechało.


Na górze spotykamy część naszej grupy. 
Okazuje się, że z Agoudal jechali oni przez góry, szutrowymi drogami, które o tej porze były zasnieżone i po częściowych roztopach dały im w kość off roadowo. Jak się okazało za jakiś czas dojechała pozostała grupa, która miała większy problem ze skuterem. Tak, tak, ze skuterem. Burgman, który wybrał się na off road po górach. Niektórzy mają fantazję.
Przebita opona na szczęście to rzecz naprawialna. Niestety później przez dwa dni walczyli ze znalezieniem serwisu, który porządnie załatał ową oponę.
Na wzgórzu serpentynowym w Dades zostawiłem właścicielowi skutera mój motocyklowy kopresor, aby w trasie mógł sobie radzić z wciąż uciekającym powietrzem.
W naszej grupie mieliśmy jeszcze dwa kompresory, więc mogliśmy innych poratować.
Wróciliśmy w końcu ponownie na droge N10 i odbiliśmy w kierunku Ouarzazat.
W połowie trasy zatrzymaliśmy się przy drodze w restauracji w której zjedliśmy posiłek a towarzyszyła nam piękna panorama gór Atlasu. Podczas posiłku mogliśmy przez łącze wifi zarezerwować hotel.
Do Ouarzazat dotarliśmy gdy było już ciemno. Hotel okazał się Riadem o wspaniałej architekturze charakterystycznej dla Maroka. 


Wszyscy zaczęliśmy od obfotografowania hotelu. 







Motocykle co prawda nie pozostały w zamkniętym pomieszczeniu, tylko na ulicy przed budynkiem, ale recepcjonista zapewnił nas, że nic im się nie stanie.

Trzeba przyznać, że póki co, nie spotkaliśmy się z żadnymi przejawami agresji wobec nas, chęci okradzenia, czy choćby niesympatycznych zachowań. Najszybciej można by się tego doszukiwać w zachowaniach innych kierowców, ale to chyba zasługa po prostu ich braku europejskiej kultury jazdy. Mimo tego wielu kierowców ze zrozumieniem widząc turystyczne motocykle ustępuje miejsca na pasie i przepuszcza grupy motocyklowe.
Wracając do hotelu, obsługa praktycznie każdego hotelu a w szczególności Riadu, który jest raczej domem gościnnym, chce maksymalnie pomóc swoim gościom.
Jeśli o cokolwiek pytaliśmy, o jedzenie, napoje lub inne potrzeby , których dostępność na miejscu była ograniczona, to każdy opiekun gości zawsze starał się załatwić to co było możliwe. Jeśli ktoś chciał zjeść ciepły posiłek, a nie było kuchni w Riadzie, to załatwiali coś z dowozem. Tak jakby nic nie mogło stanąć na przeszkodzie zadowoleniu klienta. Potrzebuje ktoś papierosy, to można załatwić przywóz jednej paczki albo nawet kilku sztuk. Co więcej, często brali oni za to niewiele więcej niż ten towar był wart w sklepie, a czasem jadąc np. po puszkę coca coli nie doliczali nic, wręcz zdarzyło się, że powiedzieli, że cola jest wliczona w cenę hotelu mimo, że ktoś po nią specjalnie jechał do miasta.

Wieczór w Ouarzazacie upłynął nam na planowaniu dalszej trasy, która jak się okazało rozchodziła się już znacząco z trasą pozostałej części grupy. Wszystko to odbywało się przy kieliszkach wiśniówki, której jeszcze trochę nam zostało.
Kąpiel wieczorna i sen dopełnił dnia pełnego wrażeń. Na kolejny dzień planowaliśmy najdłuższy przelot na naszej wyprawie, ponad pół tysiąca kilometrów, aby zdąrzyć przed prognozowanym deszczem i  dojechać do Fezu.

Poranek w Ouarzazacie rozpoczął się od pobudki. Niestety mój pokojowy współlokator nie miał odwagi mnie budzić o 7.00 kiedy to dzwonił jego budzik. Ponieważ nauczyłem się spać w stoperach, nic mnie nie ruszało. Dopiero o godzinie 8.00, na którą mieliśmy zamówione śniadanie, szturchnięcie moim łóżkiem, wybudziło mnie ze snu. Miałem przez to dużo mniej czasu na pozbieranie się z bagażami. Śniadanie, które na nas czekało było równie miłym zaskoczeniem, jak sam hotel. 


Szybko zjadając swoje porcje zostawiłem współtowarzyszy przy kawie i poszedłem nadrobić pakowanie. Po uiszczeniu opłat należnych za hotel i próbie zapakowania bagaży na motocykle , zorientowałem się, że mechanizm w moim tank bagu, na skutek zassania pyłu z marokańskich pól, odmówił współpracy przy wypinaniu. Jest to o tyle problem, że nie będę mógł swobodnie dostać się do wlewu paliwa.
Przy wyjeżdzie z Ouarzazat wstąpiliśmy na stację paliw, gdzie spotkaliśmy część naszej grupy, tę od Burgmana, która czekała na naprawę koła w pobliskim warsztacie wulkanizacyjnym.
Tam też udałem się z prośbą o użyczenie jakiegoś smarowidła do naoliwienia mojego mechanizmu w tankbagu. Niestety nie był to najlepszy sposób na naprawę tej przypadłości.


Na trasie wylotowej z Ouarzazatu mijaliśmy studio filmowe , na którego terenie kręcono wiele scen z różnych znanych zachodnich filmów. Między innymi Gladiatora, czy Asterixa i Obelixa.


Nie mieliśmy w planie zwiedzania zasobów studia, ale istnieje taka opcja. Może kiedyś ?

Po drodze mijaliśmy ciekawe obrazki z życia autochtonów


Ten dziadek na osiołku, wyrósł mi przed motocyklem na ulicy, tak, że Africa stanęła dęba na skrzyżowaniu.


Problem zepsutego mechanizmu tank baga stał się powodem późniejszego postoju na trasie, kiedy to wszyscy jedli po tażinie, a ja bawiłem się w mechanika. 



Udało się rozmontować cały mechanizm na elementy pierwsze i po wypłukaniu każdego elementu pod bieżącą wodą i złożeniu wszystkiego z powrotem, funkcja zapinania i wypinania została przywrócona.

Wówczas to również ustaliliśmy wspólnie, że dzisiejszym celem będzie Azrou. 
Po wyruszeniu z tej mieśniny na trasę, Paweł z Agnieszką lekko pomylili trasę i wjechali przypadkowo w bramę targowiska. Przy próbie nawracania motocykla, ten przewrócił się przygniatając nogę Agnieszki. Niestety przyczyną główną była rozpadająca się podeszwa buta Pawła - producent polski- żal patrzeć na to jak wykonany był ten rzekomo wyprawowy but, a skutkiem opuchlizna nogi do końca wyjazdu. Podeszwa podwinęłą się podczas próby podparcia nogą i cały motocykl stracił przez to mobilność.

W Bani Mallal tj. mniej więcej w połowie dzisiejszej trasy , zatrzymaliśmy się na drobny posiłek w centrum miasta.
Obsługiwała nas sympatyczna Fatima, z która nie omieszkałem sobie zrobić selfie.

Nocleg w hotelu w samym centrum miasta Azrou okazał się naszym najgorszym dotychczas punktem postojowym.


Motocykle musiały zostać na placu przed hotelem, a do ich pilnowania przez noc został wynajety osobny parkingowy. 



Trzeba przyznać, że motocyklom nic się nie stało, a nawet pozostawiony na kierownicy sterownik do kamery Sony również nie zmienił przez noc właściciela.
Pokoje były zimne, na szczęście była klimatyzacja z funkcją grzania.
Mnie przypadło łóżko, które zazwyczaj służy dla dzieci podróżujących z rodzicami. Mimo tego dałem sobie radę. Po raz pierwszy na tym wyjeźdie użyłem swojego prześcieradła śpiworowego. Zatyczki w uszach, czapka na głowie, cała zimowa bielizna jaką posiadałem miałem założoną na sobie i noc przepękałem do rana.

Jeszcze wieczorem, musieliśmy się zająć opatrywaniem kostki Agnieszki. Łydka była opuchnięta i bolesna. Na szczęście drugi Paweł posiadał altacet w żelu. Porcja leków przeciwzapalnych, altacet w skarpecie na nogę i jakoś udało się trochę złagodzić objawy uszkodzeń.
Rano, po śniadaniu na dachu hotelu wyruszyliśmy w kierunku Ifrane, a później do Fezu. Czekał na nas Riad Amor, jak się później okazało najładniejszy i najbardziej zapamiętany przez nas hotel na wyjeździe.
Dojechaliśmy do Fezu. Aglomeracja co się zowie. Jako prowadzący nie spojrzałem na mapę, że to miasto jest na prawdę duże i wymaga sporo czasu na dojechanie do medyny w centrum starego miasta. Można było objechać całą aglomerację i wjechać od innej strony co prawdopodobnie dałoby nam przewagę czasową. 

W końcu dojechaliśmy do obrzeży medyny, dwie przecznice od Błękitnej Bramy. Rondo do którego prowadziła mnie nawigacja miało mieć odchodąca małą uliczkę, którą mieliśmy dojechać do naszego hotelu. W sumie trzykrotnie musieliśmy wjeżdżać na to rondo, za każdym razem wybierając inna drogę zjazdową z ronda, i licząc na to, że Garmin doprowadzi nas pod hotel. Za ostatnim razem udało się wjechać w wąską uliczkę, której wcześniej nie zauważałem, a która jak się okazało prowadziła we właściwym kierunku.
Uliczką tą przejechaliśmy jeszcze może około 150 metrów, by zatrzymać się na małym placyku, na którego jednej ze ścian odnalazłem napis Riad Amor i strzałkę. Tak naprawdę pomógł mi ją odnaleźć młody człowiek w długiej galabiji pod krawatem , który przedstawił się i okazał legitymacją, poinformował nas, że jest licencjonowanym przewodnikiem i może nam pomóc znaleźć hotel, jeśli oczywiście zechcemy.
Ponieważ Riad Amor wysłał mi potwierdzenie, że mają pokój dla mnie – singla oraz jeden dodatkowy małżeński pokój dla małżeństwa z którym jadę, to brakowało nam pokoju dla Pawła.
Nowo poznanego  przewodnika zaprzęgnęliśmy do załatwienia pokoju o ile rzeczywiście w naszym hotelu nie będzie wolnych miejsc.
Pozostawiłem motocykl i przeszedłem się wąskimi uliczkami w poszukiwaniu Riadu.
Trzeba było przejść zakamarkami medyny ok 300-400 metrów aby stanąć przed drzwiami co do których miałem wątpliwość czy prowadzą do owego riadu. 




Po chwili oczekiwania i otwarciu drzwi oczom moim ukazał się starszy pan, który przedstawił się jako Noridin. Jest on opiekunem tego riadu i pomaga gościom czuć się w nim komfortowo. Po wyjaśnieniu sobie spraw związanych z wolnymi pokojami udałem się na plac do moich kolegów. Dla Pawła można było organizować pokój w innym hotelu, okazało się to dość łatwe dzięki poznanemu przewodnikowi. Paweł wylądował w hotelu Blue Sky a my z pomocą tragarzy i przewiezionych wózkiem bagaży ulokowaliśmy się w Riadzie Amor. 



Motocykle zawieźliśmy na parking podziemny przed medyną i od tego momentu mogliśmy cieszyć się przepiękną pogodą w murach starego miasta.
Zdjęcia Riadu mówią same za siebie. 











Nie chciało nam się stamtąd wychodzić. Noridin uświadomił nas, że riad to nie hotel. Goście riadu są traktowani jak domownicy i tak mają się tu czuć. Rzeczywiście atmosfera była luźna domowa. Do ostatnich chwil pobytu tam, czuliśmy się komfortowo z czekającym na polecenia majordomusem. Bardzo nam to odpowiadało.
Poznany przez nas przewodnik Anas, miał nam załatwić kogoś kto oprowadzi nas po medynie.
Po wstępnym okrzątnięciu się, wykąpaniu i przebraniu w cywilne rzeczy pojawiliśmy się przed hotelem Blue Sky, aby zabrać ze sobą Pawła i odnaleźć Anasa. Ponieważ nie wiedzieliśmy jak go odnaleźć, poprosiłem panią z recepcji hotelowej o pomoc. Miała ona wizytówke Anasa, do którego zadzwoniła i przypomniała o spotkaniu z nami. Tu na marginesie dodam, że nie raz Marokańczycy bezinteresownie nam pomagali. Będzie jeszcze o tym mowa w przypadku wspomnień z Tetouan...
Po kilkunastu minutach zjawił się Anas. Chyba do końca nie wierzył, że stawimy się na spotkanie więc nie był przygotowany z organizacją dla nas przewodnika. Bezskutecznie próbował się dodzwonić do kogoś, ale ponieważ to był piątek, a więc dzień wolny od pracy (w krajach muzułmańskich to taka nasza niedziela), który wiąże się z tym, że wszyscy chodzą się modlić i zazwyczaj nie odbierają służbowych telefonów.
Anas zaproponował nam, że najpierw pokaże nam restaurację w której będziemy mogli zjeść dobre marokańskie jedzenie, a w ciągu godziny pojawi się przewodnik, który oprowadzi nas po miasteczku. Średnio chętnie się zgodziliśmy, jednak szybko nasze chęci wzrosły, gdy zobaczyliśmy dokąd nas Anas zaprowadził. Wejście do restauracji było delikatnie mówiąc obskurne. 





Nikt z nas nie wpadł by samodzielnie na to by w takicm miejscu szukać restauracji, a jednak...




 Okazało się ,że za wstępnie wręcz obskurnym przejściem kryje się niesamowita perła architektoniczna. Cudowne wnętrze zatrzymało nas na ponad godzinę czasu. 







Co więcej, okazało się, że można tam zakupić w całkiem przyzwoitych cenach normalny alkohol. Zatem tym razem było tam i wino i piwo i whisky do obiadu. Pod koniec naszego pobytu tam, w drzwiach ukazał się młody człowiek w garniturze, który chciał do nas się dostać do stolika , jednak szybko został spacyfikowany przez obsługę lokalu. Nasz kelner, który już zdążył się dowiedzieć, że ów młodzieniec jest naszym przewodnikiem, rozkazał mu wręcz poczekać na sofie, abyśmy w niezmąconym spokoju mogli delektować się dokańczanym posiłkiem. Po jakimś czasie pozwolił naszemu przewodnikowi aby ten podszedł i się przedstawił. Powiedział, że nie musimy się spieszyć i że on na nas poczeka. Po uiszczeniu rachunku wyszliśmy z restauracji. Udaliśmy się w kierunku starego Fezu. 



Weszliśmy w wąskie uliczki medyny. 



Zwiedziliśmy garbarnię i farbiarnię skór, w której dostaliśmy miętę, mająca nas powstrzymać przed ewentualnym zwróceniem obiadu na skutek fetoru jaki roznosi się przy produkcji skór. 






Przyznam, że nie był to może miły zapach ale całkiem znośny, zapewne było to wynikiem dość niskich jak na tamte rejony temperatur. W tym okresie było to ok 24-27 st. C.
Przy garbarni oczywiście był sklep z różnościami ze skór. 



Nikt jednak nachalnie nie namawiał do kupna. Najwięcej w sklepach było oczywiście Japończyków i Chińczyków. Przeszliśmy się także do sklepów z rękodziełami, tkaninami oraz do sprzedawców przypraw , olejków i oleju arganowego. 



Osobiście zakupiłem jedynie olejek o zapachu drzewa sandałowego.
Paceru słuchaliśmy o zwyczajach życia Marokańczyków, 



o tym jak poznać w którym domu mieszkają Żydzi (zawias z trzema ramionami), 



w którym muzułmanie ( zawias z pięcioma ramionami lub rączka z pięcioma palcami), 



albo ile rodzin za danymi drzwi mieszka (tyle ile jest kołatek na drzwiach).
Po drodze mijaliśmy wiele punktów poboru wody. 



Woda stanowił oczywiście cenną wartość w krajach afrykańskich, zatem i miejsca jej poboru były wyjątkowe. Piekne mozaiki otaczały miejsca z kranikami. Nam europejczykom oczywiście nie zaleca się pić tej wody bez przegotowania, co rdzennym mieszkańcom nie jest potrzebne.

Był też i kolega po fachu 



W końcówce spaceru po medynie trafiliśmy na wzgórze, gdzie mogliśmy podziwiać panoramę miasta.



Po dotarciu do hotelu umówiliśmy się na Hammam w miejscowym wykonaniu. 



Niestety kiedy już spotkaliśmy się ponownie z naszym przewodnikiem wieczorem i zobaczylismy jaka atrakcję chce nam zafundować, to zrezygnowaliśmy z tej oferty. Poziom egzotyki tych miejsc przekroczył próg naszych oczekiwań. Wróciliśmy do hotelu, gdzie mieliśmy zorganizowaną na szybko imprezę przy winie i alkoholu. 





Wieczór delikatnie mówiąc był niezapomniany, ale zdjęć z niego być nie mogło … ;-) My częstowaliśmy naszych gospodarzy naszymi specjałami, a oni nas swoimi...

Ranek w riadzie był chłodny. Siąpił deszczyk. Wiedzieliśmy, że okno pogodowe, by przejechać w kierunku Szewszawanu miało się otworzyć około godziny 13.00.
Do tego czasu spokojnie się spakowaliśmy, 






zjedliśmy cudowne śniadanie w cudownych wnętrzach naszego riadu, a po pozostawieniu rzeczy w holu poszliśmy na spacer w kierunku Błękitnej Bramy i suku, który przy niej się rozpoczynał.



Idąc uliczkami natrafiliśmy na wejście do starej szkoły koranicznej.





Mogliśmy za niewielką opłatą ją pozwiedzać. Wspaniałe zdobienia i architektura miejsca zatrzymała nas na trochę.
Później wróciliśmy na suk i dokonalismy jeszcze kilku drobnych zakupów. 


i znowu kolega po fachu





Można tam było kupić wszystko, od tradycyjnej broni, poprzez wyroby skórzane, pamiątki, instrumenty muzyczne, po biżuterię, mięso i przetwory spożywcze.









W końcu gdy słońce wyjrzało zza chmur a deszcz przestał kropić, pożegnawszy się z Noridinem oraz właścicielami riadu odebraliśmy motocykle z parkingu, a tragarz przywiózł nam nasze rzeczy do załadunku.
Wsiedliśmy na motocykle i pognaliśmy w kierunku Błękitnego Miasta. Tym razem dotarliśmy tam za dnia. W centrum miasta znaleźliśmy parking strzeżony, na którym swobodnie mogliśmy zostawić nasz dobytek i na motocyklach oraz kaski pod opieką. 

Oczywiście od razu znaleźli się chetni którzy za opłata chcieli nam pokazac zaułki miasta. 25 EUR okazało się tak wygórowaną kwotą, że nawet nie przystąpiliśmy do targowania. Sami udaliśmy się w górę miasta, gdzie w uliczkach medyny zrobiliśmy sobie mnóstwo zdjęć. 








Warto było tu przyjechać, pomimo tego, że nasz przewodnik zapewniał nas, że nie ma tu za bardzo nic do oglądania, a motocyklem nie da się tutaj dojechać. Fakt, musieliśmy dojść jakieś 200 metrów piechotą...



Na głównym placu za medyną usiedliśmy w restauracji by zjeść posiłek. 


Restauracje w Maroku mają w przeważającej większości dostępne wifi, do którego hasło dostaje się będąc gościem. To ułatwiało nam szukanie noclegów w internecie i porozumiewanie się ze światem pozostawionym w Europie.


Musieliśmy podjąć decyzję o kolejnym noclegu i miejscu do którego chcemy dziś dojechać. Było popołudnie, a przed nami droga w kierunku Ceuty i prognoza raczej deszczowa na kolejny dzień. Zatem im bliżej mogliśmy dziś podjechać bez deszczu, tym mniej zostało by nam na dzień kolejny już w gorszych warunkach. Padło na Tetouan. Znaleźliśmy hotel o notach 9,9 na bookingu, w medynie tego miasta.
Kliknąłem rezerwację. Próbowałem jakiś czas odnaleźć w Garminie ulicę do której musimy dojechac pod hotel. Niestety po pół godzinie spasowałem. Wbiłem coś na czuja niedaleko tego punktu jaki pokazał mi booking. Do Tetouan dojechliśmy po zmierzchu. Nie padało , ale było już ok. 20.00. Po podjechaniu pod ślepe wejście do medyny z jednej strony, podjęliśmy próbę podjechania od drugiej strony. To było jakieś 3 km drogi. 



Objechaliśmy całe stare miasto, ale wjazdu do medyny nie znalazłem. Jak się okazało potem jest tylko jeden wjazd do niej dla pojazdów i służy tylko do dojazdu dla handlujących towarami. Inny wjazd jest wykorzystywany prze ochronę króla Mohammeda VI , który ma tu graniczący z medyną pałac.
No więc stanęliśmy na obrzeżu medyny przy dużym podziemnym parkingu. 



Podszedłem do ochroniarza parkingowego i zapytałem czy nie wie gdzie jest hotel El Menantial. Pokazałem mu go na mapie . Nie znał hotelu , ale poinformował mnie, że jak wejdę do medyny to po 200 metrach dojdę w to miejsce. Powiedział, żebym wjechał motocyklem na parking, dał mi karte wjazdową i pokazał mi mniej więcej gdzie mam wejść do medyny.
Wskazówka była bardzo "mniej więcej". Tam gdzie miało być wejście do medyny był mur na kilka metrów wysoki. Idąc wzdłuż muru w końcu znalazłem wejście szerokości metra i wysokości ok 1,80. Potem przeciskając się między murami budynków, które od siebie były oddalone o ok. metr doszedłem po ok 20 metrach do szerszego duktu przez medynę. Idąc w prawo, zerkając na zabrany ze sobą GPS Garmina z motocykla próbowałem namierzyć ów hotel. Po przejściu ok. 400 metrów zdecydowałem się odbić w kierunku jaki mniej więcej wynikał z GPSa. Niestety to urządzenie również głupiało, bo co chwila nade mną był jakiś murowany budynek. GPS łapał sygnał w prześwitach pomiędzy budynkami. Wszystkie ściany były wysokie i zobaczenie co jest po ich drugiej stronie było absolutnie niemożliwe. Po ok. 10 min. szukania zacząłem pytać mijanych sprzedawców, bo wzdłuż uliczek medyny było pełno pootwieranych biznesików, czy ktoś zna angielski. Ni chu chu. W końcu przykleił się do mnie majfrend. Majfrend to rodzaj marokańskiego pomagiera, który od razu do ciebie mówi „hello, my friend, can I help You?” i za kilkadziesiąt dirhamów załatwi ci wszystko. Przynajniej tak obiecuje. Na koniec bywa różnie. Mój majfrend, przeprowadził mnie przez kilka uliczek i w końcu trafiłem na dwójke policjantów. Zapytałem ich czy wiedzą gdzie jest hotel którego szukam, ale ci kazali majfrendowi zaprowadzić mnie chyba do innego hotelu. Na szczęście, był to hotel z logo booking. Znalazł się tam koleś mówiący po angielsku, którego poprsiłem, aby zadzwonił do poszukiwanego przeze mnie hotelu i poprosił o wskazówkę jak do nich dotrzeć. Pomimo tego, że ten hotel był o jakieś 150 metrów uliczkami od nich, nie wiedzieli o jego istnieniu. Po telefonie, ktoś z tamtego hotelu miał po mnie przyjść. Za chwilkę zjawia się przewodnik, który... nie mówi po angielsku. Ważne, że wie jak dojść. Po kilkuset krokach jestem na miejscu. Jest to już godz. 20.50, a moi koledzy zupełnie nie wiedzą co się ze mną dzieje. Postanowiłem, że w tym hotelu nie zostaniemy na noc, Wytłumaczyłem, że w ofercie na bookingu była informacja, że maja parking, co dla nas oznaczało, że możemy pod hotel podjechać motocyklami, ponadto mamy osobę z uszkodzeniem nogi, a bagaże nawet dzięki pomocy z hotelu musielibyśmy przenosić przez jakieś pół kilometra a mamy dzisiaj nakręcone kilkaset km na liczniki w motocyklach i jest to ostatnia rzecz jaką chcielibyśmy robić. Właściciel hotelu podszedł ze zrozumieniem. Poprosił bym odwołał rezerwację przez booking. Zadzwonił do innego hotelu i sprawdził czy możemy tam przyjechać. Hotel który nam polecił, był w nowej części miasta. Posiadał zamykany garaż. Po ustaleniu wszystkiego telefonicznie wysłał ze mną jedna osobę, która przeprowadziła mnie przez medynę, wyprowadziła na miasto i doprowadziła do parkingu , na którym czekali już mocno zaniepokojeni moi koledzy. Po drodze przez miasto z tłumu ludzi, wyłonił się jakiś człowiek, który zauważył na moich plecach napis POLSKA i rozpoznał mnie jako zaginionego motocyklistę w medynie. Okazuje się, że chyba rozmawiał z parkingowym, który mu nadał informację, że jeden z Polaków wsiąkł w medynie w poszukiwaniu hotelu. Śmialiśmy się z moim obecnym przewodnikiem, że jutro w wiadomościach może o mnie być głośno. ;-)
Wyjechałem motocyklem z podziemnego parkingu gdzie wcześniej pozostawiłem swój sprzęt. Mój przewodnik, był do tego stopnia miły, że powiedział, iż zaraz przyjedzie tutaj samochodem kolega , który go zabierze i popilotuje nas do naszego hotelu, bo dużo remontów w mieście może spowodować, że będziemy zmuszeni po omacku kluczyć. Tutaj byliśmy już całkiem uradowani. To wszystko działo się bez żadnego bakszyszu i chęci zarobienia jakiegoś interesu. Całkiem bezinteresownie ci ludzie nam pomogli.
Gdybym mógł, to hotelowi El Manantial w medynie w Tetouan wystawiłbym notę 10/ 10.
Na marginesie, będąc tam, panowie usilnie malegali, żebym obejrzał pokoje jakie mieli dla nas przygotowane i muszę przyznać, że przeżyłem podobny szok jak w restauracji w Fezie. Gorąco polecam, ale tym, co nie jada tam z dużym bagażem i nie maja kłopotu z dojściem tam pieszo.
Trafiliśmy do hotelu Prestige. Tu było już po prostu po europejsku.



Nasze motocykle pozwolono nam wstawić do garażu dostawczego, czyli nie takiego gdzie wjeżdżaja pojazdy, ale do którego dostarczają wszystkie towary do hotelu. 



Motocykle mialy zatem tak samo ciepło jak my.
Nocka po sutej kolacji w restauracji obok hotelu , była ostatnią nocką w Maroko.
Rano po śniadaniu zapakowani w ciuchy przeciw deszczowe ruszyliśmy w kierunku Ceuty. Przed samą granicą wymieniliśmy resztę marokańskich pieniędzy. Przejście przez granicę obyło się bez pomagaczy. Mijając samochody, byliśmy mocno otrąbieni przez kierowców. Udało się sprawnie przejść granicę. Pomimo incydentu przy samej budce celnika, gdzie silny wiatr przewrócił motocykl Pawła i Agnieszki udało się sprawnie wyjechać z Maroka. Wjazd na prom także był szybki i po najdalej pół godzinie od wyjazdu z Maroka płyneliśmy promem do Europy. Zaraz po zjechaniu z promu rozstawaliśmy się z samotnym Pawłem, który ruszał jeszcze w kierunku Gibraltaru. My mieliśmy lot na następny dzień, zatem czasu na dalsze zwiedzanie nie było. Górami przejechalismy do Malagi. Tam po przepakowaniu się do walizek zdaliśmy motocykle wraz z bagażami naszemu przewoźnikowi i wybraliśmy się do centrum Malagi na kolację. Ponieważ była to niedziela palmowa, w całym mieście odbywały się procesje z ciekawymi korowodami z okazji Świąt Wielkiej Nocy - Semana Santa.





Niesione symboliczne precjoza, muzyka grana na żywo przez orkiestry, grupy bębniarzy tworzyły niesamowity klimat. Ok. północy wróciliśmy do hotelu. O 4.15 pobudka, by o 6.20 wylecieć samolotem z Malagi do Wrocławia. Tam kłopoty z odpaleniem pozostawionego samochodu były ostanim momentem, gdzie widzieliśmy się z Agnieszką i Pawłem. Przed nami już kolejny wyjazd tym razem na rajd North-South z Bieszczad na Mazury. Tym razem sam Paweł i ja pojedziemy bezdrożami ( jak się później okazało - mój majowy wypadek na motocyklu zniweczył te plany).

Nasze myśli jednak cały czas są przy Maroku. To było wspaniałe 10 dni na rozpoczęcie sezonu 2018. 




Dziękuję moim współtowarzyszom za podróż i możliwość wykorzystania ich zdjęć do stworzenia tej relacji.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

ISLANDIA kraina lodowców , wiatru i wulkanów

No i nadszedł ten długo oczekiwany moment .... Wyjazd do Mekki off roadowej Europejczyków miał się właśnie rozpocząć. 28.07.2011 r....