niedziela, 22 października 2017
wtorek, 25 kwietnia 2017
Bałkany 2017 asfaltem w poszukiwaniu dobrych win
Dnia 25.04.2017 o 13.30
skończyłem pracę.
Umówiony na odbiór toreb do
kufrów we Wrocławiu, musiałem zebrać się o przyzwoitej porze by dojechać na
spotkanie z p. Tomkiem z firmy motobagaz.pl i odebrać zamówiony towar.
Dzięki tej konieczności jak
się później okazało uniknąłem całkowicie jazdy „na mokro”. Na całej 400 km
trasie tego dnia praktycznie nie spadł na mnie deszcz. Może kilka kropel gdzieś
przelotnie.
Po małym posiłku w
przydrożnym hotelu wyruszyłem w kierunku Gliwic. Nudny autostradowy przelot
umilała mi muzyka Ani Dąbrowskiej na przemian z Ray'em Charlesem.
Po zameldowaniu się w hotelu
i zniesieniu wszystkich bagaży do pokoju, a przynieść musiałem kufry, by
przepakować wszystko do nowo zakupionych toreb, ktoś w chmurach przypomniał
sobie by mój motocykl zrosić deszczem. W sumie cieszę się ,że początkowe setki
kilometrów nowego sezonu było mi dane przejechać w spokoju i bez walki z
deszczem. Było trochę nieprzyjemnego wiatru. Zapakowany Trampek zachowuje się
zgoła inaczej niż bez wyprawowego rynsztunku i sama walka z porywami jest
momentami nie lada przeżyciem, a co dopiero w deszczu.
Nocka w hotelu poprzedzona
kolacją i piwkiem minęła spokojnie , jednak reise fiber nie pozwoliła spać już
od 4.50. Fakt, że wstałem wyspany pozwolił na sprawdzenie maili i spraw z dnia
wczorajszego. O 6.39 z wrodzoną chłopięcą beztroską zadzwonił do mnie Maciek -
Cieślak. Właśnie wyjeżdża z Kielc i chciał się tym faktem z kimś podzielić. Na
szczęście nie spałem, bo przy moim kategorycznym stosunku do prawa spokoju podczas
snu, byłbym zapewne mniej wyrozumiały , gdybym jeszcze kimał.
Czas zebrać się na
śniadanie, później szybkie pakowanie i wyjazd na spotkanie z pozostałą częścią
ekipy , która z rana wyjechać miała z Ostrowa Wlkp.
Adaś i Michał (vel Misiek /
Brat), Jarek oraz Rafał ( Krzemu – samotny rider z Gdańska) i dwóch (ale w
trzech osobach) dotąd nieznanych mi kolegów z ekipy organizatora . Ponadto
wspomniany Maciek ( ADHD Cieślak) , który tworząc tunel świetlny miał w
bezdeszczowej aurze pokonać trasę pomimo prognoz jakie nas straszyły od co
najmniej tygodnia. Wiem, konstrukcja zdania dziwna, ale zrozumiała tylko dla
wtajemniczonych.
A propos pogody, Na Węgrzech
i w Serbii kilka dni temu , podobnie jak w Rumunii i w Czechach miały miejsce
śnieżyce. Autostrady zawalone były śniegiem , który sparaliżował ruch w
środkowo wschodniej Europie. Nasz optymizm rozgrzewa co prawda atmosferę wśród
uczestników, ale nie wiemy czego możemy się spodziewać. Póki co po śniegu
sprzed kilku dni w okolicach Górnego Śląska nie ma śladu. Zatem jakiś
optymistyczny akcent na początek jest.
Wychodząc z hotelu i widząc
aurę chciało by się powiedzieć „q..a ...” ale przecież mamy urlop, wymarzony
czas by spędzić go z kolegami i nowo poznanymi ludźmi, zatem nic nie
powiedziałem. Pomruczałem sobie tylko pod nosem i zapakowałem, najpierw torby
do motocykla, później siebie w te śmieszne kosmiczne ciuszki rodem z NASA i na
koniec w kondoma, żeby te wszystkie ciuszki rodem z NASA nie zmokły. Czy
wspominałem już, że ciuszki były niczym rodem z NASA …?
Dosiadłem konia i wyjechałem
w końcu na drogę. Pozostało mi do miejsca zbornego ok. 10 km a deszcz
niemiłosiernie spowalniał moją jazdę. Pomyślałem, że głupio wyjdzie jeśli
przyjadę ostatni , bo przecież pozostali od 3 godzin są już na trasie.
Dojechałem do stacji LOTOS i
na szczęście tylko jeden motocykl stał przed wejściem. Jarek z Krakowa dojechał
jakieś pół godziny temu. Zasiedliśmy razem przy stole i czekając na resztę
ekipy powspominaliśmy zeszłoroczny wyjazd. Po kolejnych 20 minutach dojechał Maciek
(ADHD). Okazało się ,że jego nawigacja , którą zapomniał powiadomić jadąc z
Kielc ,że chce jechać głównymi drogami , poprowadziła go przez „ciekawe trasy”.
Byłby zatem jakąś godzinę temu, ale koniecznie w deszczowej aurze chciał
pozachwycać się urokliwymi bocznymi drogami Górnego Śląska.
Po kolejnej pół godzinie
dojechała reszta grupy. Dobrze ,że jechali razem i razem wchodzili do baru.
W
przeciwnym razie każdy z nich mógł być pomylony z konarem starego przydrożnego
drzewa potężnie sponiewieranego przez burzę. Początkowo ich postaci wyglądały
jak tytułowi bohaterowie filmu The Walking Dead.
Z każdą chwilą ich pograbiałe
ręce i kończyny dolne ulegały formacji i powracały do kształtu pierwotnego
przypominającego wyjściowo czterdziestoparoletnich, czyli w okresie lekko po
kryzysie wieku średniego, mężczyzn na motocyklach.
Kiedy wstępnie wszyscy
doszli do siebie, posileni kawą i podsuszeni mogliśmy wsiąść na motocykle i
wyruszyć w dalsza drogę. Przed nami jeszcze ok. 330 km do Bratysławy.
Okazało się ,że ostatecznie
jechało nas dziewięciu , zatem podzieliliśmy się na dwie grupy.
Ustaliliśmy za Brnem punkt
zborny na stacji MOL, na której spotkamy się przed Bratysławą. Do tego miejsca
praktycznie non stop towarzyszył nam deszcz. Bardzo obfity, nieprzyjemny.
Po drodze nasza czwórka
dogania prowadzącą piątkę przez co postanawiamy zjechać na jakąś stację, by
wypuścić chłopaków przodem. W ich grupie jest Tenerka, która jest świetnym
motocyklem na szutry , ale na autostradzie powyżej 110 km/h się męczy. Zatem, żeby
bez stresu mogli jechać dajemy im fory czasowe. Tutaj Krzemu zmienia obuwie.
Daytony przemokły mu do suchej nitki. Na szczęście ma drugie buty. Nie wiem
gdzie on je trzymał, bo bagażu miał stosunkowo niewiele.
Na szczęście bez większych
niespodzianek dojeżdżamy na umówioną stację. Wszyscy już są.
Żeby tradycji stało się
zadość, Misiek zsiadając z motocykla woła mnie i informuje ,że jego Yamaha Road
Star 1600 znowu (podobnie jak w zeszłym roku) zaczyna fiksować.
Nie chce
odpalić. Kłopot wydaje się być związany z zamoknięta elektryką, ale czy to
jedyny powód ? Telefon do mechanika nie nastraja nas optymistycznie. Po wypiciu
kawy zakończyła się sukcesem próba zapchnięcia motocykla. Odpalił. Jedziemy do
Bratysławy. Tutaj na jednych ze świateł motocykl Miśka znowu gaśnie i awaryjnie
zjeżdżamy na chodnik. Krzemu pomaga Miśkowi zepchnąć motocykl kilka metrów
dalej , gdzie zaczyna się chodnik ze spadem. Misiek rozpędza motocykl na wąskim
trakcie dla pieszych i pomiędzy jedna latarnią a druga udaje mu się odpalić.
Przejeżdżamy ok. kilometra i
odnajdujemy nasz Botel Pressburg.
Jest to hotel na wodzie , czyli stary prom
rzeczny . Motocykle musimy pozostawić w sąsiadującym na brzegu budynku. Zanim
jednak dogadujemy z Adamem, dokąd mamy podjechać mija trochę czasu a motocykl
Michała znowu gaśnie. Łamiąc przepisy, jadąc po ścieżkach dla rowerów i
częściowo po chodnikach w końcu udaje nam się trafić na parking. Motocykle
parkujemy w podziemiach i wyjeżdżamy windą na powierzchnię. W recepcji Botelu wita nas
urocza Łucja. Informuje nas ,że restauracja będzie otwarta od 18.30 . mamy
zatem ok. godziny czasu na rozpakowanie i odświeżenie. Trasa za Brnem
przebiegła już bez deszczu co pozwoliło niektórym zrzucić kondomy i przesuszyć
ciuchy. Teraz można było odświeżyć ciałka pod prysznicem.
Pokoje przyjemne z
widokiem na Dunaj, tzn. niektórzy mieli na Dunaj , a Ci mniej grzeczni na
nabrzeże. Po kwadransie mogliśmy wyjść do restauracji na piwko.
Teraz delektując się urokiem
miejsca patrzyliśmy na słynny spodek restauracji UFO na Moście Słowackiego
Powstania Narodowego. Po rzecze przepływały coraz to inne barki , a po trakcie
wzdłuż rzeki biegali i przejeżdżali na rowerach mieszkańcy Bratysławy. Co
prawda bunkrów nie było , ale też było zaje...ście.
Do pełni szczęścia może
brakowało tylko słonecznej pogody, ale zapewne musimy poczekać , by przyjemne
doznania dozowane nam przez naturę mogły cieszyć nas coraz mocniej.
Natomiast były lody, a to dało nam poczucie letniej beztroski...
W końcu wracamy do Botelu i
wybieramy się do restauracji na steki , które zachwalali nam niektórzy
uczestnicy naszej wycieczki. To był jeden z głównych powodów wyboru tego
miejsca na nocleg.
W restauracji obsługiwała
nas Adriana. Krótko i rzeczowo poinformowała nas ,że steków niestety nie ma ,
sezon grillowy jeszcze się nie zaczął, a jak chcieliśmy steki to wystarczyło zadzwonić.
Ot i mleko się rozlało. Teraz musimy zadowolić się daniami z dość okrojonego
menu. Kończy się w głównej mierze na żeberkach pieczonych. Osobiście zamówiłem
sobie rybę maślaną , a po wykładzie Miśka na temat rodzajów ryb maślanych i
możliwości sprzedania mi gatunku z woskami niestrawialnymi przez człowieka,
liczyłem na to ,że przez następne dni nie wysram świeczki.
Kolacja upłynęła nam na
bardzo miłych wspominkach , a piwo i wino lało się i wchodziło w gardła bez
przeszkód.
Cieślak oczywiście cały czas grzebał w komórce. Po kolejnym z rzędu
OPR w końcu dołączył do reszty i mogliśmy delektować się własnym towarzystwem.
Od stołu ciężko było wstać, a potem jeszcze trudniej dojść do kabiny, Na
szczęście wszystko było na jednym piętrze. Sztormu nie było , ale chodzenie po
pokładzie statku po kielichu nie daje sympatycznego wrażenia.
Oby nasze błędniki nie
zwariowały po zajęciu miejsca na motocyklach.
Poranek w Bratysławie okazał
się znowu pochmurny. Od ok. dziewiątej miał padać deszcz. Na ten dzień był zaplanowany
przejazd przez Węgry , ale wcześniej mieliśmy się wybrać na bratysławską
starówkę.
Niestety chęci wszystkich
opadły już podczas śniadania.
ok. 9.30 zaczęliśmy wszyscy
powoli zbierać się do wyjazdu. W pierwszej grupie był Misiek. Trzeba było
sprawdzić jak poradzi sobie Road Star z odpaleniem. Po opłaceniu hotelu kilku z
nas doszło już do garażu podziemnego , gdzie zaczęliśmy ubierać motocykle.
Yamaha przy pierwszej próbie odpalenia jedynie nam zagwizdała – Fiu fiu , co
oznaczało ,że musimy próbować ją zapchnąć. W kilku grupach po kolei biegaliśmy
po parkingu podziemnym w tę i z powrotem . Tylne koło ciężkiego motocykla
jedynie popiskiwało i nie pozwalało na odpalenie. Gremialnie doszliśmy do
wniosku, że konieczne będzie wyjechanie na asfalt. Czekała nas zatem droga pod
górę z naprawdę ostrym podjazdem. W pięciu chłopa , przy wtórowaniu
Krzemciowego „ Nie uda się” - wypchnęliśmy w sumie bez większego problemu
olbrzymie bydlę na chodnik przed budynkiem. Od razu po pierwszym pychu na
chodniku motocykl odpalił. Zatem nie jest źle. Wróciliśmy do garażu,
dosiedliśmy swoich rumaków i po wyjechaniu na drogę utworzyliśmy kolumnę ,
która miała wyjechać z miasta.
Tu drobna uwaga – radzę
zawsze od razu ustalić kolejność motocykli w takim przejeździe. Najbardziej
awaryjny powinien jechać na czele ;-) .
Ujechaliśmy może ok.
kilometra, w sumie pokonaliśmy ze dwie krzyżówki i na jednym z podjazdów na
wiadukt motocykl Michała znowu się zatrzymuje. Jadąc jako drugi zobaczyłem po
ok 500 m , że w lusterkach urwała mi się połowa kolumny. Minęliśmy patrol
policji kontrolujący pojazdy na drodze i po przepuszczeniu Cieślaka i Jarka
postanowiłem poczekać na pozostałych. Nie wiedziałem kto poza mną i Adamem ma
jeszcze wbite w nawigację namiary na następny punkt docelowy. Telefon do
Michała wyjaśnił mi stan sytuacji.
Motocykl jeszcze dwukrotnie
zapychany po odpaleniu gasł. Sprawa stała się poważniejsza i koniecznym stało
się szukanie mechanika z prawdziwego zdarzenia , który nam pomoże ogarnąć
problem.
Po chwili dojechał do mnie
Łukasz. Poczekaliśmy chwilę na poboczu i po ustaleniu telefonicznym, że owy
patrol policji włączył się w pomoc naszym kolegom, postanowiliśmy ruszyć w
kierunku czekających za granicami miasta Adama, Macieja i Jarka.
Późniejszy przebieg wypadków
stał pod znakiem organizacji lawety dla Road Stara , transportu motocykla
najpierw do salonu Yamahy, później do garażu bratysławskiego mechanika, który
zechciał się podjąć naprawy w pilnym tempie.
Salon Yamahy i pracownicy tegoż przybytku pokazali klasę. Najpierw stwierdzili ,że nie mają odpowiednich narzędzi, które wg nich mogą ściągnąć w przeciągu tygodnia , podobnie jak inne części, później ,że może załatwią je, a w końcu, że pomogą jednak załatwić kogoś kto może się tego podjąć. Nie pamiętam szczegółów przekazywanych mi przez kolegów dokładnie, bo informacje były dość zdawkowe, ale w końcu udało się dojechać do garażu po drugiej stronie miasta , w którym dwóch chłopaków-mechaników ogarnęło problem w ok 3 godziny. „Brawo” salon Yamahy. Gratulujemy operatywności.
Chłopaki jadą przodem. Ja po drodze zajeżdżam jeszcze na stację, gdzie stoi pociąg z filmu Kusturicy.Bez zsiadania z motocykla robię fotkę i pędzę w kierunku granicy.
Salon Yamahy i pracownicy tegoż przybytku pokazali klasę. Najpierw stwierdzili ,że nie mają odpowiednich narzędzi, które wg nich mogą ściągnąć w przeciągu tygodnia , podobnie jak inne części, później ,że może załatwią je, a w końcu, że pomogą jednak załatwić kogoś kto może się tego podjąć. Nie pamiętam szczegółów przekazywanych mi przez kolegów dokładnie, bo informacje były dość zdawkowe, ale w końcu udało się dojechać do garażu po drugiej stronie miasta , w którym dwóch chłopaków-mechaników ogarnęło problem w ok 3 godziny. „Brawo” salon Yamahy. Gratulujemy operatywności.
Misiek ok 16.30 mógł
wystartować na trasę.
Tymczasem pozostali z
Michałem Krzemu , Maciek i Jacek wyruszyli w naszym kierunku wiedząc, że
Michałowi jest zapewniona pomoc.
Ośmiu z nas w sumie w dwóch
grupach i nadpobudliwy samotny jeździec Cieślak, zjechało się pokonując nudną
autostradową trasę węgierską do Vinskiego Dvoru znajdującego się już na terenie
Serbii.
W czasie gdy my byliśmy na miejscu Misiek startował z Bratysławy. Różniło nas lekko powyżej 300 km.
W czasie gdy my byliśmy na miejscu Misiek startował z Bratysławy. Różniło nas lekko powyżej 300 km.
W czasie gdy Cieślak robił
jogging po okolicznych wsiach Serbii, Michał z duszą na ramieniu przekonał się, że w Yamasze zaczyna brakować paliwa. Postanowiwszy znaleźć stację paliw
wyjechał na drogę i chyba wspomagając gaźnik wczorajszym oddechem udało mu się
wpaść na stację automatyczną zaraz za granicą z Węgrami. Żeby było śmieszniej
wcześniej urwała mu się szyba w nowym kasku Sharka. Szukając kolejnych przygód
podjechał do dystrybutora, który zażądał od niego karty kredytowej. Po jej
wsunięciu pokazał się wybór języka, w tym angielskiego . Uff. Wykonał wszystkie
operacje i... ostatnie komunikaty , wybór czterech opcji pokazał się w języku
węgierskim. ZONK. Karta jeszcze nie wydana, nie wiadomo co wybrać. Szczęście w
nieszczęściu gdzieś w oddali zauważył całująca się parę młodych ludzi. Chciało
by się powiedzieć ,że oderwał młodych siłą od czynności lubieżnej, ale na
szczęście tylko zagadnął , czy znają może język Szekspira i , czy są Węgrami.
Ku jego radości okazało się ,że są Węgrami, z angielskim natomiast było już
nieco gorzej. Tu przyszedł z pomocą niemiecki. Misiek przyznał się ,że pomimo
szwagra Niemca jego znajomość języka Goethego jest na poziomie wystarczającym
do zamówienia piwa, ale okazało się ,że na tyle wystarczająca, by zrozumieć ,że
dystrybutor pytał go jedynie czy wystawić fakturę , czy może inny rodzaj
potwierdzenia.
Końcówka trudnej bankowej
operacji przy dystrybutorze zakończyła się sukcesem. Wybór ostatecznej opcji
pozwolił na zatankowanie paliwa i odebranie karty. Teraz pozostała jedynie
samotna droga w kierunku bawiących się już przy piwie kolegów.
Tymczasem pozostała część z
nas zajmowała pokoje i powoli przygotowywała się do kolacji. Standardowe prace
serwisowe przy motocyklach i już siedzieliśmy przy stole na tarasie w Vinskim
Dworze. Wystrój całego „pałacyku” kojarzył nam się raczej ze stylem cygańskim.
Kolory przykuwające uwagę były dobierane raczej nie przez architekta wnętrz.
Nie dla wnętrz jednak tu przyjechaliśmy. Głównym celem były wina, m.in. znanego nam już z poprzednich wyjazdów producenta Zvonko Bogdana.
Kolory przykuwające uwagę były dobierane raczej nie przez architekta wnętrz.
Nie dla wnętrz jednak tu przyjechaliśmy. Głównym celem były wina, m.in. znanego nam już z poprzednich wyjazdów producenta Zvonko Bogdana.
Obsługiwał nas sympatyczny
kelner Robert. Próbował po serbku wytłumaczyć nam opisy w karcie , która
zawierała jedynie wpisy w języku węgierskim i serbskim. Okazuje się ,że tereny
na których jesteśmy – jak rozumiem jest to już Wojwodina, w 90 % są zamieszkane
przez m.in. Węgrów oraz inne mniejszości narodowe. W tym rejonie dla
uszanowania tych nacji obowiązuje aż sześć języków urzędowych : serbski,
węgierski, słowacki, chorwacki, rumuński i rusiński.
Wojwodina nazywana była ze
względu na żyzność ziem spichlerzem Europy , który mógłby spokojnie połowę z
niej wykarmić. Dzisiaj to również tereny rolnicze i główne zajęcie ich
mieszkańców stanowią uprawy zbóż, kukurydzy i buraków oraz to co nas tu
przygnało czyli winnice.
Przy kolacji wspomaganej
Jeleniem (miejscowym, bardzo dobrym piwem) oraz winami , coraz lepiej
rozumieliśmy serbski.
Co prawda może nie na tyle, by zrozumieć zawiłości sztuki dojrzewania wina w olbrzymich beczkach oraz silosach do kupażu, ale na pewno na tyle by skłonić właściciela winnicy do częstowania nas kolejnymi butelkami darmowych win.
Co prawda może nie na tyle, by zrozumieć zawiłości sztuki dojrzewania wina w olbrzymich beczkach oraz silosach do kupażu, ale na pewno na tyle by skłonić właściciela winnicy do częstowania nas kolejnymi butelkami darmowych win.
Po zjedzeniu kolacji z
cevapci oraz beafstekóws s biberowym sosem oraz a'la Budapest i odwiedzinach w
piwnicach, po wypiciu kilkunastu rodzajów wina,
w tym najbardziej chwalonego przez szefa - wina ze szczepu Malbec, udaliśmy się w kierunku pokoi. Niektórzy dogorywali na tarasie, choć deszczyk zaczął z wieczora kropić, jednak atmosfera nadal była gorąca, choć uspokojona, bo ok. godziny 21.30 Michał dojechał do nas i zdążył zjeść jeszcze stek.
w tym najbardziej chwalonego przez szefa - wina ze szczepu Malbec, udaliśmy się w kierunku pokoi. Niektórzy dogorywali na tarasie, choć deszczyk zaczął z wieczora kropić, jednak atmosfera nadal była gorąca, choć uspokojona, bo ok. godziny 21.30 Michał dojechał do nas i zdążył zjeść jeszcze stek.
Z tego co wiem, Misiek
musiał dość długo dyskutować z Dżizusem, tematy religii opierały się o zamianę
wody w wino i whisky , co spowodowało ,że promile we krwi obojga podskoczyły do
dość wysokich poziomów.
Noc minęła spokojnie . Dzień
kolejny przywitał nas pochmurnym niebem , z którego przebijały się momentami
promienie słońca.
Zjedliśmy śniadanko na dworze , przed salką restauracyjną
Zrobiliśmy przegląd motocykli
Na dziś mamy zaplanowany przejazd zachodnim obrzeżem Serbii, przez park narodowy w kierunku Belgradu.
Zjedliśmy śniadanko na dworze , przed salką restauracyjną
Zrobiliśmy przegląd motocykli
Na dziś mamy zaplanowany przejazd zachodnim obrzeżem Serbii, przez park narodowy w kierunku Belgradu.
Zaraz po śniadaniu okazało
się ,że nasza „komisja religijna” mocno zaniemogła co powoduje ,że muszą
jeszcze pozostać jakiś czas w hotelu. Pozostała siódemka po spakowaniu
wyjechała na drogę do Suboticy. Umówiliśmy się, że czekamy na naszych
„degustatorów” na rynku przy kawie. Po drodze Cieślak i Krzemu chcieli
zatankować i razem ze mną zjechali na stację benzynową. W tym czasie pozostała
czwórka wyprzedziła nas i pojechali do centrum miasta.
Chwile trwało zanim odnaleźliśmy się na Trg'u Republici , a kiedy to nastąpiło, Adam z Jarkiem oraz Jacek i Maciek kończyli już kawę , a my chcieliśmy jeszcze coś przekąsić. Kiedy jedni z nas odchodzili od stolika , drudzy siadali w knajpie CODE , zdarzył się mały kwasik. Kelner z jakichś powodów robił wszystko by nam pokazać ,że nas olewa i nie chce nas obsłużyć. Zupełnie nie wiedzieliśmy ossochoziiii. Zniesmaczeni zwinęliśmy manatki i misternie szukane w mieście parkingowe miejsca na rynku przed ratuszem miejskim opuściliśmy udając się na trasę w kierunku południa Serbii.
Adam ze swoją grupą pognali do przodu licząc ,że ich dogonimy. Summa summarum okazało się ,że przez cały dzień aż do wieczora nie natknęliśmy się na siebie. Z informacji przekazywanych smsami wiedzieliśmy, że Michał z Łukaszem pojadą raczej najspokojniejszą autostradową drogą do Belgradu, zatem pozostawało nam tylko przejechać zaplanowana trasę. Północna część Serbii, przynajmniej przy trasie jaką wybraliśmy okazała się nudna i nieciekawa. Oczywiście jechaliśmy wzdłuż wsi i miasteczek, ale krajobraz pomiędzy nimi był jednostajny i niczym nie przykuwający uwagi.
Chwile trwało zanim odnaleźliśmy się na Trg'u Republici , a kiedy to nastąpiło, Adam z Jarkiem oraz Jacek i Maciek kończyli już kawę , a my chcieliśmy jeszcze coś przekąsić. Kiedy jedni z nas odchodzili od stolika , drudzy siadali w knajpie CODE , zdarzył się mały kwasik. Kelner z jakichś powodów robił wszystko by nam pokazać ,że nas olewa i nie chce nas obsłużyć. Zupełnie nie wiedzieliśmy ossochoziiii. Zniesmaczeni zwinęliśmy manatki i misternie szukane w mieście parkingowe miejsca na rynku przed ratuszem miejskim opuściliśmy udając się na trasę w kierunku południa Serbii.
Adam ze swoją grupą pognali do przodu licząc ,że ich dogonimy. Summa summarum okazało się ,że przez cały dzień aż do wieczora nie natknęliśmy się na siebie. Z informacji przekazywanych smsami wiedzieliśmy, że Michał z Łukaszem pojadą raczej najspokojniejszą autostradową drogą do Belgradu, zatem pozostawało nam tylko przejechać zaplanowana trasę. Północna część Serbii, przynajmniej przy trasie jaką wybraliśmy okazała się nudna i nieciekawa. Oczywiście jechaliśmy wzdłuż wsi i miasteczek, ale krajobraz pomiędzy nimi był jednostajny i niczym nie przykuwający uwagi.
Na trasie za miejscowością
Sombor, chyba w miejscowości Stapar , zatrzymaliśmy się na posiłek.
Przy restauracji stał wóz policyjny i dwójka policjantów rozmawiała tam przy kawie z jakimś gościem, który po zakończonej z nimi konwersacji podszedł do nas i całkiem niezłą polszczyzną powiedział, że bywa w Polsce.
Chwilę porozmawialiśmy z nim. Powiedział nam o śniegu jaki leżał u nich jeszcze kilka dni temu oraz o bardzo niespokojnej sytuacji politycznej w Macedonii. Dwie zwalczające się tam partie jedna promacedońska a druga proalbańska na tyle zaostrzyły konflikt ,że duże siły zbrojne policji serbskiej przesuwane są na południe kraju w celu opanowania ewentualnych skutków zamieszek. Użył nawet sformułowania, że może dojść do wojny domowej, ale nie wiem na ile wynikało to z ograniczonego słownictwa mojego współrozmówcy.
Przy restauracji stał wóz policyjny i dwójka policjantów rozmawiała tam przy kawie z jakimś gościem, który po zakończonej z nimi konwersacji podszedł do nas i całkiem niezłą polszczyzną powiedział, że bywa w Polsce.
Chwilę porozmawialiśmy z nim. Powiedział nam o śniegu jaki leżał u nich jeszcze kilka dni temu oraz o bardzo niespokojnej sytuacji politycznej w Macedonii. Dwie zwalczające się tam partie jedna promacedońska a druga proalbańska na tyle zaostrzyły konflikt ,że duże siły zbrojne policji serbskiej przesuwane są na południe kraju w celu opanowania ewentualnych skutków zamieszek. Użył nawet sformułowania, że może dojść do wojny domowej, ale nie wiem na ile wynikało to z ograniczonego słownictwa mojego współrozmówcy.
My w każdym razie w tym roku
przez Macedonię nie zamierzamy jechać. Przypomniała nam się co prawda
zeszłoroczna manifestacja w Skopje , w której poniekąd udało nam się wziąć
udział , choć do teraz nie wiem po której byliśmy stronie.
Po pożegnaniu nowo
zapoznanego kolegi i zjedzeniu zamówionych Pleskavic udaliśmy się w kierunku
Baćka Palanka. Na tym odcinku zaczął mi się znowu problem z sygnałem GPS. To
samo działo się na Bałkanach w zeszłym roku.
Prowadził Maciek.
Dojechaliśmy do mostu nad Dunajem na którym znajduje się granica z Chorwacją.
Zatem po ominięciu wielu samochodów, przeszliśmy odprawę najpierw serbską , za
mostem chorwacką, a po przejechaniu kolejnych kilkuset metrów znowu chorwacką i
znowu serbską by wjechać do Parku Narodowego na terenie Serbii.
Tu zaczął się w sumie
najciekawszy pomimo, że najkrótszy odcinek trasy dzisiejszego dnia.
Trochę zakrętów, trochę
górek zdążyło nas rozochocić , by zaraz po przejechaniu Sremskiej Mitrovicy
wpaść na trasy niczym nie różniące się od dróg Wojwodiny. Przed dojechaniem do
miasta, Maciek i Krzemu chcąc triumfalnie wjechać do Belgradu , oczekując
oklasków i rzucających się na szyję kobiet postanowili odnaleźć myjnię na
której umyją swoje rumaki. W końcu im się to udało , przez co drobny postój
wydłużył naszą wycieczkę.
Po dojechaniu do obrzeży
stolicy, Maciek wyrwał się do przodu i postanowił nas prowadzić . Po czwartej z
rzędu krzyżówce , na których moja nawigacja chciała nas ciągnąć na wschód wbrew
temu dokąd jechał Maciek, postanowiłem ukrócić ten ślepy rajd i zatrzymać naszą
karawanę , by ustalić dokąd zmierzamy. Cieślak oczywiście wbił adres ale nie
sprawdził go na mapie. W Belgradzie były dwie ulice o tej samej nazwie i
pisowni. Jak się później okazało druga grupa także wklepała bez sprawdzenia te
adresy więc zwiedzili jakieś osiedla domków na obrzeżach miasta. W końcu
wszyscy zjechaliśmy się w hotelu Savoy. Drobne nieporozumienie wynikające z niedomówień
sprzed wyjazdu , brak miejsca dla jednej osoby na kolejną noc i łóżka
małżeńskie dla niektórych nowopowstałych z tego powodu par w naszej grupie,
okazały się przyczynkiem do konieczności zalania niejednego robaka w barze.
Po rozlokowaniu się w pokojach wybraliśmy się we czwórkę z Cieślakiem, Krzemem i bratem do restauracji Trzy Kapelusze.
Po rozlokowaniu się w pokojach wybraliśmy się we czwórkę z Cieślakiem, Krzemem i bratem do restauracji Trzy Kapelusze.
Ponoć najbardziej polecanej
przez miejscowych a znajdującej się na ulicy obfitującej w przybytki dla
turystów.
Zamówiliśmy różne jedzenia ,
ale hitem był tatar przygotowywany przez kelnera przy stoliku.
Porcje bardzo słuszne , mięso wyśmienite, a smak rewelacyjny.
Kolację zakończyliśmy ok 23.00 i ja z Krzemem wróciliśmy do hotelu, natomiast brat podjął się nie lada wyzwania i poprowadzenia Cieślaka na podbój belgradzkich klubów nocnych. Rano dowiedzieliśmy się o wszelkich wyczynach naszego ziomka. To ,że mogliby napisać przewodnik po klubach serbskiej stolicy nie jest największym problemem.
Mogliby również napisać rozprawkę o stosunku ochroniarzy serbskich do przybyszów z Polski. Z przyzwoitości oraz z obawy o to , by niektórzy moi koledzy nie zostali moimi byłymi kolegami nie przytoczę szczegółów tej nocy, mogę jedynie powiedzieć ,że po powrocie do hotelu naszych dwóch bohaterów poznali chyba wszyscy mieszkańcy naszego hotelu. W pewnym sensie zostały tym samym spełnione oczekiwania Cieślaka sprzed wjazdu do miasta związane z witającymi tłumami...
Porcje bardzo słuszne , mięso wyśmienite, a smak rewelacyjny.
Kolację zakończyliśmy ok 23.00 i ja z Krzemem wróciliśmy do hotelu, natomiast brat podjął się nie lada wyzwania i poprowadzenia Cieślaka na podbój belgradzkich klubów nocnych. Rano dowiedzieliśmy się o wszelkich wyczynach naszego ziomka. To ,że mogliby napisać przewodnik po klubach serbskiej stolicy nie jest największym problemem.
Mogliby również napisać rozprawkę o stosunku ochroniarzy serbskich do przybyszów z Polski. Z przyzwoitości oraz z obawy o to , by niektórzy moi koledzy nie zostali moimi byłymi kolegami nie przytoczę szczegółów tej nocy, mogę jedynie powiedzieć ,że po powrocie do hotelu naszych dwóch bohaterów poznali chyba wszyscy mieszkańcy naszego hotelu. W pewnym sensie zostały tym samym spełnione oczekiwania Cieślaka sprzed wjazdu do miasta związane z witającymi tłumami...
Poranek przy śniadaniu
pozwolił ustalić, że dziś wspólnie wybieramy się na spacer do twierdzy
Kalamegdan.
Idąc ulicami Belgradu możemy porównać go ze stolicami Europy.
Głównie rzuca się skojarzenie z Budapesztem, ale sprzed 20 lat. Liczne sklepy znanych nam popularnych sieciówek, ponadto trochę straganów , na których można kupić koszulki z wizerunkami polityków w tym Putina i Trumpa. Nie chcielibyśmy rozmawiać o polityce, bo tu na Bałkanach tematy niedawnych konfliktów ciągle odbijają się echem. Wciąż trwa walka o wpływy, wciąż czuje się, że nie trzeba by wiele by wzbudzić w tutejszych ludziach konflikty. Tu w stolicy szczególnie czuje się pewnego rodzaju dystans do przyjezdnych. W skrócie można to określić : przyjeżdżajcie , bawcie się , zostawiajcie kasę, ale nie oczekujcie od nas zbyt wiele. Oczywiście w restauracjach kelnerzy grzeczni, ale bez nadmiernego umiłowania dla klienta.
Idąc ulicami Belgradu możemy porównać go ze stolicami Europy.
Głównie rzuca się skojarzenie z Budapesztem, ale sprzed 20 lat. Liczne sklepy znanych nam popularnych sieciówek, ponadto trochę straganów , na których można kupić koszulki z wizerunkami polityków w tym Putina i Trumpa. Nie chcielibyśmy rozmawiać o polityce, bo tu na Bałkanach tematy niedawnych konfliktów ciągle odbijają się echem. Wciąż trwa walka o wpływy, wciąż czuje się, że nie trzeba by wiele by wzbudzić w tutejszych ludziach konflikty. Tu w stolicy szczególnie czuje się pewnego rodzaju dystans do przyjezdnych. W skrócie można to określić : przyjeżdżajcie , bawcie się , zostawiajcie kasę, ale nie oczekujcie od nas zbyt wiele. Oczywiście w restauracjach kelnerzy grzeczni, ale bez nadmiernego umiłowania dla klienta.
Dość o tym, tym bardziej ,że
relacje turystów z Belgradczykami wydają się różne od tych jakie mieliśmy z
ludźmi poza stolicą.
Twierdza Kalamegdan
Twierdza Kalamegdan
Dzień naszego pełnego pobytu
w tym mieście był okraszony deszczową pogodą, to tez skłoniło nas głównie do
siedzenia w barach.
Wczesnym popołudniem Krzemu i ja skusiliśmy się na masaże w hotelowym SPA oraz wizytę w saunie. Kolejny wieczór znowu wylądowaliśmy , tym razem już całą grupą dziewięcioosobową w Trzech Kapeluszach.
Na stoły ponownie wjechały głównie tatary przygotowywane przez szefa sali.
Wczesnym popołudniem Krzemu i ja skusiliśmy się na masaże w hotelowym SPA oraz wizytę w saunie. Kolejny wieczór znowu wylądowaliśmy , tym razem już całą grupą dziewięcioosobową w Trzech Kapeluszach.
Na stoły ponownie wjechały głównie tatary przygotowywane przez szefa sali.
Wieczorne Polaków rozmowy w
hotelowych pokojach pozwoliły zakończyć w sumie udany, trochę leniwy dzień.
Misiek udał się jako jedyny na noc do wynajętego apartamentu poza hotelem, co było skutkiem braku na tę noc jednego pokoju w naszym hotelu dla naszej grupy.
Misiek udał się jako jedyny na noc do wynajętego apartamentu poza hotelem, co było skutkiem braku na tę noc jednego pokoju w naszym hotelu dla naszej grupy.
Przy porannym śniadaniu
ustaliliśmy drogę do przejechania na kolejny dzień naszej wycieczki. Bardzo
słoneczna pogoda i zgoła inna niż wczoraj aura, nastroiła nas optymistycznie.
Docelowym miejscem na nocleg był Negotin. Aby do niego dojechać , podzieliliśmy
się na dwie grupy i jechaliśmy jak się później okazało nieco innymi trasami.
Twierdza Golubac pochodzi z
XIV wieku i jest położona na terenie obecnego Parku Narodowego Derdap. Dla
Polaków może mieć znaczenie,że właśnie w tej twierdzy , został stracony
niejaki Zawisza Czarny z Garbowa , herbu
Sulima, a było to podczas wojny z Imperium Osmańskim w 1428 roku. Ów rycerz,
osłaniając odwrót wojsk Zygmunta Luksemburskiego mimo wysłanej po niego łodzi
postanowił walczyć nadal wraz ze swoimi żołnierzami i dostawszy się do
tureckiej niewoli został zamordowany. Według tureckiej legendy dwóch janczarów
miało się pokłócić o to który z nich wziął Zawiszę do niewoli aż w końcu jeden
z nich miał ściąć polskiemu rycerzowi głowę.
Po odwiedzinach baru przed
remontowanym zamczyskiem, wypiciu kawy i posileniu się lodami ruszyliśmy w
kierunku Rumunii przez Donji Milanovac i Kladovo,a po przekroczeniu granicy,
przez Ciujmir i Calafat jechaliśmy do Vidinu i dalej przez Bregovo do Negotinu.
Po drodze, jeszcze w Serbii,
był obiadek . Kafana Carobna Ribica stanęła na wysokości zadania i mogliśmy
posilić się dobrymi serbskimi przysmakami.
Pozostali przejechali od
strony serbskiej wzdłuż Dunaju. Nasz rajd przez dwa sąsiednie państwa pozwolił
nam ocenić, że biada tym, którzy narzekają i twierdzą, że w Polsce jest ruina.
Zarówno w Rumunii i Bułgarii , ani na moment nie odczuliśmy, że te kraje pomimo
bycia w unii mają cokolwiek wspólnego z zachodnią, w pewnym sensie elitarną,
przynależnością. Jedyna rzecz, która przykuła moja uwagę była obecność na
większości miejskich krzyżówek zegarów odliczających czas do końca każdych
świateł. Nie wiedzieć czemu władze np. Poznania nie decydują się na takie
rozwiązanie, które w mojej ocenie bardzo usprawnia ruch miejski.
Tak oto po przejechaniu ok.
400 km dojechaliśmy do hotelu Villa DELUX , gdzie pozostali nasi koledzy już
byli.
Należy wspomnieć, że na
wszystkich granicach dziś przekraczanych przez nas były normalne kontrole
paszportowe. Zarówno na serbsko-rumuńskiej, rumuńsko-bułgarskiej jak i
bułgarsko-serbskiej. Dziwiła nas głównie ta środkowa. Z drobnych incydentów ,
to pogranicznikom bułgarskim coś nie pasowało w dokumentach Krzemowego
Triumpha. Czekaliśmy kilka ładnych minut, aż oddadzą mu papiery. Generalnie
zdążyliśmy się z nim pożegnać i spisać listę rzeczy jakie mamy mu przysłać z
Polski po naszym powrocie. Zasadniczo zdążyliśmy nawet rozdysponować jego
samochody i żonę oraz gabinet i sprzęt . Niestety wszystkie nasze ustalenia
okazały się płonne, bo celnicy oddali Krzemowi dokumenty przez co mogliśmy całą
ekipa dojechać na nocleg.
Na miejscu rozbawiona już
nasza grupa, czekała przy kieliszkach domaćiej śliwowicy i wina. Wszystkie
trunki były wyśmienite. Wypite przez nas na czczo pozwoliły nam szybko wkręcić
się na obroty i fale nadawane przez już rozbawionych współtowarzyszy. Szybko
zamówiliśmy taksówkę, by dojechać do polecanej przez właściciela hotelu
restauracji. Tylko nasza czwórka tym razem pojechała , pozostali chłopacy
zdezerterowali. Nie mieli dziś ochoty na wspólne kolacjowanie.
Mają czego żałować.
Wiedzieliśmy ,że ten wieczór musi przejść do historii. Budda z Allahem oraz
zapewne i sam Dżizus, który nota bene chciał z nami jechać , ale nie starczyło
miejsca w taxówce , nie wierzyli własnym oczom. Cieślak zapłacił za taksówkę !
Uprzedzę pytania. Tak, sam
wyjął kasę i zapłacił. Całe 200 dinarów. Bez jaj , Także byliśmy w szoku. Początkowo
myśleliśmy ,że to jakiś żart, sen, mara , ale nie. Okazało się, że dał 2000
dinarów i czekał na resztę. Był co prawda sam w lekkim szoku, przez jakiś czas
nie opuszczał taksówki, ale dzięki pomocy kolegów otrząsnął się i udało mu się
dotrzeć do drzwi knajpy.
W środku było wesele .
Początkowo lekka konsternacja , bo nie chcieli nas obsłużyć, ale ktoś z
personelu powiedział ,że dzwoniono w naszej sprawie i mają nam dać co zechcemy.
Wino , sałatki , mięsa ,
desery . Wszystko było wyśmienite, a zapewne dlatego, że byliśmy na ostrej
gastrofazie smakowało nam podwójnie. Omówiwszy wszelkie małżeńskie
doświadczenia, powspominawszy studenckie podboje i rozwiązawszy wszelkie
problemy współczesnego świata wróciliśmy taksówką do hotelu. Tym razem 200
dinarów wysupłał Krzemu. Trzeba przyznać , twardy jest... Tym bardziej, że śpi
w jednym pokoju z Cieślakiem.
A propos spania.
Zastaliśmy jeszcze w barze
hotelowym naszych kolegów. Do ok 23.00 bawiliśmy się gadając o d .. Maryni.
Rozeszliśmy się z niemałym
trudem po pokojach, ale nie każdy od razu udał się na spoczynek.
Ja po 5 minutach leżałem z
nosem w poduszce i w pozycji z jaką wszedłem do pokoju. Moje zwłoki przeleżały
tak do ok. 2.50 kiedy to brat postanowił wrócić do pokoju. Mój sen wtedy to
właśnie się zakończył. Nie wiem czy to jego szwagier podsunął mu kontrakt z
firmą Stihl, czy może chęć zaistnienia na desce rozdzielczej samochodów marki
Porsche, jako napis obok guzika podnoszącego walory dźwiękowe tłumika modelu
np. 911 Carrera.
Takie piłowanie na przemian z warkotem, dobywało się z wnętrza mojego brata ,że miałem ochotę wystawić go na balkon hotelowy. Jedyne co mnie powstrzymało to zbyt wąskie drzwi. Momentami miałem wrażenie, że jest ich dwóch. Jeden chrapie w środku , a drugi dodaje coś od siebie paszczą zewnętrzną . W pewnym momencie odezwał się jakiś trzeci mówiąc w powietrze:”tak , mhm, nie no , tak..”
Takie piłowanie na przemian z warkotem, dobywało się z wnętrza mojego brata ,że miałem ochotę wystawić go na balkon hotelowy. Jedyne co mnie powstrzymało to zbyt wąskie drzwi. Momentami miałem wrażenie, że jest ich dwóch. Jeden chrapie w środku , a drugi dodaje coś od siebie paszczą zewnętrzną . W pewnym momencie odezwał się jakiś trzeci mówiąc w powietrze:”tak , mhm, nie no , tak..”
Ja pie...ę, gość jakby
połknął organy. Myślałem, że jestem w stanie to przemóc. Do piątej walczyłem ze
sobą by zasnąć. Ok. szóstej stwierdziłem, że nadrobię pisarskie zaległości , a
potem czekałem już tylko na śniadanie.
Ok. 8.00 1.maja spotkaliśmy
się wszyscy na śniadaniu. Głównym problemem dzisiejszego dnia był poziom
promili we krwi niektórych uczestników wycieczki. Pomiary u rekordzisty sięgnęły
1,6 . Decyzja była taka, że podobnie jak w dniach poprzednich dzielimy się na
dwie grupy z tym, że teraz musimy naszego championa podłączyć do grupy
czekającej z wyjazdem.
Adaś z Jarkiem , Maćkiem i
Jackiem wyjechali wcześniej do Niszu, tam mieli coś do załatwienia , po czym
mieli spotkać się z nami w Sjenicy gdzie mieliśmy zarezerwowany nocleg. Nasza
czwórka miała zaopiekować się Dżizusem.
Panie z hoteliku Vila Delux
bezpardonowo dały nam do zrozumienia, że doba hotelowa dobiegła końca i
pospiesznie powinniśmy opuścić pokoje. Cóż było robić. Zapakowaliśmy się na
motocykle. Mżawka która była od rana słabła z każdym kwadransem, ale mimo tego
drogi były wciąż bardzo mokre, co za tym idzie śliskie i niebezpieczne do
jazdy.
Postanowiliśmy wsiąść mimo
wszystko na motocykle i podjechać do miasta , aby tam w spokoju znaleźć knajpę
w której przeczekamy opadający poziom ognistej wody we krwi. Właściciel
hoteliku na odchodnym podał nam namiary na restaurację , która powinna być
czynna przez cały dzień. Wklepałem ją w nawigacje i po sznureczku powolutku
doczłapaliśmy się do celu. Niestety knajpa była zamknięta, a na końcu ślepej
uliczki, gdzie znajdowała się owa restauracja stał patrol policji z trzema
funkcjonariuszami. Znając naszą trudną sytuację , postanowiłem zaatakować i od
razu podjechałem do nich, zeskoczyłem z motocykla i zapytałem , czy nie mogą
nam podpowiedzieć gdzie znajdziemy najbliższą knajpę , bo chcemy coś zjeść.
Policjant zaskoczony obrotem sprawy, pomyślał chwilę i pogadał z gościem , do
którego przyjechał, a ten wpuścił nas znajdującym się dosłownie metr od nas,
wejściem na tyły baru . Udało się dzięki temu uniknąć niesympatycznej
konfrontacji z patrolem , co jedynie musieliśmy przypłacić zamówieniem
paskudnego żarcia, jakim dysponował tenże bar. Postanowiliśmy zaczekać tu jakiś
czas , jednak zapachy i wręcz niemożliwe do konsumpcji jedzenie zmusiło w końcu
chłopaków do przeniesienia się do pobliskiego ogródka przy hotelu. W tym samym
czasie ja z Dżizusem zwiedzaliśmy miasto. Obeszliśmy chyba z połowę miasta.
Zabłądziliśmy w dzielnicę targową, wyszliśmy praktycznie na obrzeża miasta by w
końcu małymi uliczkami dotrzeć do miejsca zbiórki. W tym czasie opadła mżawka ,
wyschły ulice lecz poziom naszego kolegi nie chciał spaść poniżej dozwolonych tutaj
0,5 promila. O godzinie 13.30 podjęliśmy decyzje ,że jeśli mamy dojechać dziś
do Sjenicy to jest to ostatni moment na to by wyruszyć i dojechać o przyzwoitej
godzinie. Dżizusa musimy zostawić tu do jutra. Ponieważ siedzimy pod hotelem, z
noclegiem wg bookingu za 106 zeta, to nie ma problemu z zaokrętowaniem.
My mamy zarezerwowany nocleg
w Sjenicy , którego nie możemy odwołać , w przeciwnym wypadku i tak poniesiemy
koszty za wszystkich. Decyzja podjęta. Zostawiamy koledze alkomat, dwie
nawigacje, namiary na nas wszystkich, namiary na hotel i spotykamy się albo
jutro , albo pojutrze w ustalonych miejscach.
O 14.00 jesteśmy gotowi do
drogi. Kierujemy się wg nawigacji i mamy przed sobą 365 km z czego ponad 2/3 to
góry. Pogoda jest nie za ciekawa, ale nie pada. Wyjeżdżamy na drogę, od razu
wszyscy musimy zatankować. Po kilkunastu kilometrach zaczyna znowu być zimno i
pojawia się lekka mżawka. Niestety nie ma czasu na wolną jazdę. Minimum setką
prujemy na Zajecar, Boljevac . Dalej w kierunku autostrady. Po drodze zatrzymujemy
się na kawę. Zimno, ręcę marzną . Ja zakładam mufki na manetki i od razu czuję
się bardziej komfortowo. Lecimy przez jakieś góry w których dopada nas mżawka ,
deszcz i mgła. Gorzej być nie może. W pewnym momencie stajemy, bo Cieślak musi
się ubrać w kondoma.
Po ok. 10 minutach zjeżdżamy
z gór i wpadamy na drogę , która wyglądała jak nasza ziemia obiecana. Chmury
zostały za nami. Wyszło piękne słońce wymuszające używanie blendy. Tutaj
przyspieszamy , wpadamy na autostradę, co dziwi Cieślaka, którego nawigacja
ciągnie w jakimś dziwnym kierunku. Nie po raz pierwszy zresztą. Ja i Maciek
wpadamy na autostradę, którą mamy przejechać tylko ok 10 km, by zaraz potem z
niej zjechać. Przed zjazdem staje na poboczu, bo nie widzę Krzema i Młynka. Po
kilku minutach pojawiają się w lusterkach. Później nam powiedzieli, że na
bramkach zepsuł się system i nie mogli odebrać biletów.
Przejeżdżamy bramki opłat i
wjeżdżamy na stację by zatankować.
Cieślak zdejmuje kondoma ;-)
.
Cały czas w kierunku na
Krusevac jedziemy w pełnym słońcu. Wpadamy na świetne drogi , wąskie w górach i
w sam raz na motocykl. Kładziemy się na podnóżki, bawimy się drogą. Po to tu
przyjechaliśmy. Drogą przez Aleksandrovac wpadamy w końcu na główniejszą trasę
na Novi Pazar. Mimo tego cały czas mamy zakręty i zabawa na motocyklu jest
przednia.
Pozostało nam ok. 60 km do
Sjenicy , gdy zaczyna zapadać zmrok. Robi się już mniej fajnie. Jako prowadzący
odliczam nerwowo kilometry. Póki co jadąc przez miasto widzimy meczety,
podświetlone sklepy i coraz więcej ludzi na ulicach. Na południu im późniejsze
popołudnie tym mniejszy skwar i więcej spacerowiczów
Za Novi'm Pazarem
przejeżdżamy już tylko przez wioski. Za jedną z nich Bele Vode trafiamy na
hardcorowy odcinek drogi i to praktycznie w całkowitej ciemności. Włączam moje
niezawodne dalekosiężne reflektory, ale one świecą na wprost motocykla , a
zakręty są na agrafkę. Do tego za nami samochody, z na przeciwka samochody,
zakręty ciasne , strome pod górę, potem w dół.
Z opowieści późniejszej ,
wiem ,że jeden z naszych kolegów położył na tych zakrętach motocykl za dnia, a
co dopiero jak jest ciemno ?!
Te ostatnie 40 km do Sjenicy
z niejednego chłopca uczyniły mężczyznę ;-) .
Potem były już tylko długie
proste i wjazd do miasta,tutaj już bardziej opustoszałego . Pora też inna. Było
ok. 21.30.
Bezbłędnie nawigacja
prowadzi nas pod drzwi hotelu z którego wychodzi człowiek pokazujący, że mamy
wstawić motocykle do garażu podziemnego. Co prawda garaż jest jakby w stanie
budowy, ale cieszy nas ,że sprzęty będą zamknięte pod kluczem. To ułatwia sen.
Motocykle naszych kolegów
już tam są. Fajnie, że dotarli tu za dnia. Nie musieli mieć tego stresu. Jazda
po bałkańskich drogach po zmroku jest delikatnie mówiąc ryzykowna. Stan
asfaltu, liczne wyrwy, mnogość kolorów łat w drodze powoduje, że nigdy nie
wiemy czego i gdzie można się spodziewać.
Zajmujemy pokoje które
okazują się przestronne. Czysto i wygodnie. Od razu idziemy do restauracji .
Tam jak co wieczór zamawiamy butelkę białego wina i wszelkie specjały regionu.
Wszystko okazuje się
znakomite. Sery , wędliny, warzywa. Nie wiemy czy to zmęczenie, głód czy
rzeczywiste walory smakowe. W dobrych humorach idziemy do pokoi. Kąpiel i
spanie, spanie i spanie...
Poranek budzi nas pięknym
słońcem.
Wystawiamy motocykle z garażu. I ruszamy w kierunku najpierw stacji paliw. Musimy zatankować. Pierwsza stacja nie ma paliwa – skończyło się . Kolejna stacja nas zaopatruje. Wyjeżdżamy ze stacji , ale tutaj ja popełniam drobny błąd w nawigacji. Chcąc usunąć punkt "Stacja paliw" usuwam punkt trasy Mokra Gora. Tam mieliśmy się spotkać z Dżizusem, który miał do nas dobić po nocy.
Wystawiamy motocykle z garażu. I ruszamy w kierunku najpierw stacji paliw. Musimy zatankować. Pierwsza stacja nie ma paliwa – skończyło się . Kolejna stacja nas zaopatruje. Wyjeżdżamy ze stacji , ale tutaj ja popełniam drobny błąd w nawigacji. Chcąc usunąć punkt "Stacja paliw" usuwam punkt trasy Mokra Gora. Tam mieliśmy się spotkać z Dżizusem, który miał do nas dobić po nocy.
Skutkuje to tym ,że najpierw
jedziemy do miejscowości Priboj , gdzie orientuję się ,że musimy zmienić
kierunek i wjechać na „gorszą drogę”. Ta droga jednak okazuje fantastyczna.
Jedyna niedogodnością jest konieczność wjechania do Bośni i później z powrotem
do Serbii. Czekało nas zatem stanie w kolejkach przed budkami celnymi. Na
Wjeździe do Bośni okazuje się, że żona Cieślaka nie zapakowała mu zielonej karty.
Przynajmniej on tak twierdzi. Z tego co mówił , czeka ją za to sroga kara w
domu... Kosztuje go to 15 EUR za zakup tego ubezpieczenia. Pokonujemy trasę w
kierunku Mokrej Gory. Trasa jest świetna. Pogoda nam sprzyja , jesteśmy bardzo
zadowoleni. W Mokrej Gorze spotykamy odjeżdżających z parkingu naszych kolegów,
którzy zgarnęli już Dżizusa. Ruszają w kierunku granicy , gdzie niestety spotyka
ich dość długa kolejka do celników.
My tymczasem jedziemy do
skansenu Kusturicy.
Tam siadamy w restauracyjce i zamawiamy posiłki.
W międzyczasie zapoznaję Angelę, Serbkę. Z miłą dziewczyną rozmawiam o tym jak Serbowie pracują nad tym , by przekonać zagranicznych turystów, by chcieli odwiedzać ich kraj. Sama przyznaje, że marketing jaki jest wokół Serbii niestety nie przekonuje by chcieć tu przyjeżdżać.
Po wykonaniu obowiązkowych fotek ruszamy w kierunku granicy z Bośnią.
Tam siadamy w restauracyjce i zamawiamy posiłki.
W międzyczasie zapoznaję Angelę, Serbkę. Z miłą dziewczyną rozmawiam o tym jak Serbowie pracują nad tym , by przekonać zagranicznych turystów, by chcieli odwiedzać ich kraj. Sama przyznaje, że marketing jaki jest wokół Serbii niestety nie przekonuje by chcieć tu przyjeżdżać.
Po wykonaniu obowiązkowych fotek ruszamy w kierunku granicy z Bośnią.
Chłopaki jadą przodem. Ja po drodze zajeżdżam jeszcze na stację, gdzie stoi pociąg z filmu Kusturicy.Bez zsiadania z motocykla robię fotkę i pędzę w kierunku granicy.
Tu okazuje się ,że kolejka
praktycznie zniknęła przez co szybko jedziemy w kierunku Sarajewa. Droga
sympatyczna. Tylko miejsca w których przejeżdżamy prze tunele jest nieprzyjazna
motocyklistom. Często brak oświetlenia w tunelach, wilgotne podłoże, także
remontowana nawierzchnia stanowi realne zagrożenie dla jednośladów. Po drodze
mijamy ze trzy patrole policji. Udaje nam się póki co uniknąć spotkań z nimi ,
przynajmniej z powodu wykroczeń.
Na około 20 km przed Sarajewem
zaczyna się korek, który kończy się dopiero w mieście. Wszyscy wracają do
miasta po weekendzie. Miasto nas zaskakuje swoim obrazem. Wszyscy zgodnie
stwierdzamy, że Belgrad przy Sarajewie wygląda jak biedne miasto gminne.
Jesteśmy w szoku, że zaledwie 25 lat po tak strasznych przeżyciach udało im się
to wszystko tak odbudować. Podjeżdżamy pod hotel i jak się okazuje w niedługim
czasie trafiają tu nasi koledzy. Wjeżdżamy do podziemi gdzie zostawiamy
motocykle i możemy zajmować pokoje.
Na wieczór postanawiamy
wyruszyć w miasto w poszukiwaniu restauracji.
Po kąpieli wszyscy spotykamy
się w barze na dole. Michał zagaduje najpierw recepcjonistkę , a później
kelnera o polecane restauracje. Panie z recepcji polecają jakąś marokańską
knajpę, ale kelener strzela w dziesiątkę. Dostajemy adres restauracji Kod
Kibeta. na drugim końcu miasta na wzgórzu. Trzeba tam dojechać taksówką.
Zamawiamy takową i naszą czwórką jedziemy z „Miką Hakkinenem” pod wskazany adres.
Lekko oszołomieni jazdą po górskich uliczkach miasta z prędkością grubo ponad dozwoloną, docieramy na miejsce. Wchodzimy do lokalu i jesteśmy lekko oszołomieni. Z zewnątrz wyglądający na zwykły domek z małą galerią na parterze wnętrze ma niesamowite. Uwagę przykuwa precyzja wykonania pomysłów architektonicznych. |
Czystość, pomysłowość rozwiązań. Dopełnienie zachwytu stanowiło wejście na czwartą, ostatnią kondygnację.
Najwyraźniej mamy szczęście, bo nie zawsze wpuszczają tu gości bez rezerwacji.
Zamawiamy takową i naszą czwórką jedziemy z „Miką Hakkinenem” pod wskazany adres.
Lekko oszołomieni jazdą po górskich uliczkach miasta z prędkością grubo ponad dozwoloną, docieramy na miejsce. Wchodzimy do lokalu i jesteśmy lekko oszołomieni. Z zewnątrz wyglądający na zwykły domek z małą galerią na parterze wnętrze ma niesamowite. Uwagę przykuwa precyzja wykonania pomysłów architektonicznych. |
Czystość, pomysłowość rozwiązań. Dopełnienie zachwytu stanowiło wejście na czwartą, ostatnią kondygnację.
Najwyraźniej mamy szczęście, bo nie zawsze wpuszczają tu gości bez rezerwacji.
Zajmujemy wolny stolik w
środku sali ,ale naszą uwagę przykuwają stoliki przy samym oknie.
Okno na całą ścianę poddasza odsłania widok z panoramą na Sarajewo.
Z góry widać całe miasto jak na dłoni. Rzadko kiedy nam opadają kopary, ale tutaj właśnie tak się stało. Jesteśmy zauroczeni miejscem i niesamowitym klimatem wnętrza restauracji. Jak się później okazuje wszystkie dania zamówione są wyśmienite. Nie ważne czy ryba, czy jagnięcina, czy kurczak. Wszystko nam smakuje. Może desery mogły być jak na nasz gust mniej słodkie , ale taki to urok południa.
Okno na całą ścianę poddasza odsłania widok z panoramą na Sarajewo.
Z góry widać całe miasto jak na dłoni. Rzadko kiedy nam opadają kopary, ale tutaj właśnie tak się stało. Jesteśmy zauroczeni miejscem i niesamowitym klimatem wnętrza restauracji. Jak się później okazuje wszystkie dania zamówione są wyśmienite. Nie ważne czy ryba, czy jagnięcina, czy kurczak. Wszystko nam smakuje. Może desery mogły być jak na nasz gust mniej słodkie , ale taki to urok południa.
Nic dziwnego ,że tę
restauracje odwiedzali m.in. Robert de Niro, Morgan Freeman, Benicio del Toro,
Jeremy Irons , Mikey Rourke i wiele innych znanych postaci.
Widać to na licznych fotografiach w korytarzach restauracji.
Widać to na licznych fotografiach w korytarzach restauracji.
Wyjeżdżamy stąd ok. 22.30 i
udajemy się taksówką niezdecydowani, najpierw do hotelu spod którego od razu
każemy się zawieźć na Stari Grad. Przechadzamy się uliczkami starego miasta.
Wąskie, z licznymi sklepikami, barami, palarniami nargilli. Idziemy piechotą do hotelu. Zmęczeni w końcu siadamy w barze hotelowym i jeszcze nocnymi Polaków rozmowami wykańczamy kolejne butelki wina. Wieczór skończyliśmy grubo po północy.
Wąskie, z licznymi sklepikami, barami, palarniami nargilli. Idziemy piechotą do hotelu. Zmęczeni w końcu siadamy w barze hotelowym i jeszcze nocnymi Polaków rozmowami wykańczamy kolejne butelki wina. Wieczór skończyliśmy grubo po północy.
Na następny dzień czworo z
nas tj. Dżizus, Maciej , Jarek i ja postanawiamy nie jechać na wycieczkę w
kierunku Mostaru. Osobiście potrzebowałem dnia na odpoczynek od siodła, a poza
tym chciałem zobaczyć dokładniej Sarajewo za dnia.
Spotykamy się rano w lobby hotelowym. Nie wiem co chłopakom po tej nocy chodziło po głowie, ale wesoło było już od śniadanka...
Spotykamy się rano w lobby hotelowym. Nie wiem co chłopakom po tej nocy chodziło po głowie, ale wesoło było już od śniadanka...
Obiecałem Jackowi
pomoc w naciągnięciu łańcucha. Biedaczysko miał złamane w obu rękach środkowe
palce. Nie wiem co nimi robił, ale z takimi przetrąconymi nie da rady sensownie
działać przy motocyklu. Poszukiwanie klucza 22 i wymyślanie sposobu, jak
odkręcić śrubę ośki zajęło nam trochę czasu. W końcu wspólna myśl techniczna
wygrała. Udało się sprawdzić łańcuchy także Jarka i Dżizusa. Chłopacy wyjechali
na trasę. My ok. południa wyszliśmy na miasto.
Tym razem zwiedzałem Stari Grad za dnia.
Był równie niesamowity jak nocą.
Tutaj udało mi się zakupić prezenty dla moich wszystkich dziewczyn. Poznałem sympatyczną sprzedawczynię, która pomogła mi wybrać bransoletki. Trzeba przyznać, że dziewczyny w Bośni są dużo bardziej otwarte niż w Serbii. Szybciej można z nimi nawiązać kontakt. Co prawda znajomość języków obcych wśród obsługujących nawet w hotelu jest dość słaba, ale widać ,że starają się nadrabiać uprzejmością i życzliwością.
Mijamy wiele mniejszych knajpek, palarni, piwiarni
W jednej z nich zasiadamy na spoczynek
Później znowu spacerujemy
Tym razem zwiedzałem Stari Grad za dnia.
Był równie niesamowity jak nocą.
Tutaj udało mi się zakupić prezenty dla moich wszystkich dziewczyn. Poznałem sympatyczną sprzedawczynię, która pomogła mi wybrać bransoletki. Trzeba przyznać, że dziewczyny w Bośni są dużo bardziej otwarte niż w Serbii. Szybciej można z nimi nawiązać kontakt. Co prawda znajomość języków obcych wśród obsługujących nawet w hotelu jest dość słaba, ale widać ,że starają się nadrabiać uprzejmością i życzliwością.
Mijamy wiele mniejszych knajpek, palarni, piwiarni
W jednej z nich zasiadamy na spoczynek
Później znowu spacerujemy
Po dwóch godzinach spaceru
osiadamy w restauracyjce o nazwie Club TO BE u sympatycznej Serbki Sary
przygotowała nam platery wegetariańskie i wszystko podlaliśmy domacim białym winem.
Przy sąsiednim stoliku poznaliśmy parę francuzów. On przyjechał wykładać na Akademii Sztuk Pięknych w Sarajewie. Był onegdaj w Polsce. Opowiadał nam jak był z akcja humanitarną ćwierć wieku temu w Bośni. Rzadko udaje się spotkać sympatycznych francuzów i do tego znających język angielski i chcących się nim posługiwać. Było wyjątkowo sympatycznie.
Po wszystkim ruszyliśmy na spacer poza Starym Gradem.
Zwiedzaliśmy ulice miasta , gdzie np. natknęliśmy się na pomnik Jana Pawła II stojący przed kościołem katolickim, któremu najwyraźniej nie przeszkadza obecność, w niewielkich od niego odległościach, meczetów.
Tu nawoływania Muezinów mieszają się z gwarem miasta i dźwiękiem dzwonów katolickich kościołów.
Po drodze znalazłem sklep, przed którym stał manekin. Ponieważ , zainteresowała mnie burka wystawiona w oknie postanowiłem zapytać ile kosztuje. Wchodząc do sklepu musiałem ominąć manekina. W momencie gdy przechodziłem obok niego , owy manekin się poruszył i ruszył za mną do sklepu.
przygotowała nam platery wegetariańskie i wszystko podlaliśmy domacim białym winem.
Przy sąsiednim stoliku poznaliśmy parę francuzów. On przyjechał wykładać na Akademii Sztuk Pięknych w Sarajewie. Był onegdaj w Polsce. Opowiadał nam jak był z akcja humanitarną ćwierć wieku temu w Bośni. Rzadko udaje się spotkać sympatycznych francuzów i do tego znających język angielski i chcących się nim posługiwać. Było wyjątkowo sympatycznie.
Po wszystkim ruszyliśmy na spacer poza Starym Gradem.
Zwiedzaliśmy ulice miasta , gdzie np. natknęliśmy się na pomnik Jana Pawła II stojący przed kościołem katolickim, któremu najwyraźniej nie przeszkadza obecność, w niewielkich od niego odległościach, meczetów.
Tu nawoływania Muezinów mieszają się z gwarem miasta i dźwiękiem dzwonów katolickich kościołów.
Po drodze znalazłem sklep, przed którym stał manekin. Ponieważ , zainteresowała mnie burka wystawiona w oknie postanowiłem zapytać ile kosztuje. Wchodząc do sklepu musiałem ominąć manekina. W momencie gdy przechodziłem obok niego , owy manekin się poruszył i ruszył za mną do sklepu.
Wow... Byłem w szoku.
Manekinem okazała się sprzedawczyni ze sklepu. Byłem tak zszokowany ,że
zapomniałem o co chciałem zapytać. Wyszedłem, ale po kilkunastu minutach
postanowiłem powrócić i dzięki temu , poprosiłem owego "manekina", by zrobiła
sobie ze mną zdjęcie.
Wizyta ta zaowocowała
zakupem nakrycia głowy dla mojej małżonki. Jak się później okazało , nie
wiedzieć czemu, żona nie chciała w niej iść na miasto... ;-)
W końcu dochodzimy w okolice
naszego hotelu Holiday.
Zmęczeni wielokilometrowym spacerem, udajemy się na popołudniową drzemkę. Trzeba powiedzieć, że nasz hotel jest położony przy słynnej Alei Snajperów i pamięta jeszcze odgłosy strzałów. Na każdym kroku zobaczyć można pozostałości po kulachw ścianach budynków...
Czekamy na naszych kolegów , którzy w tym dniu pojechali zwiedzać Mostar.
Jechali przepiękna trasa przez Jablanicę.
Kiedy wrócili, wybraliśmy się w stałym składzie naszej czwórki znowu do restauracji Kod Kibeta. Tym razem dokonaliśmy wczoraj rezerwacji na dziś i stolika przy samym oknie na najwyższym piętrze. Po wyjściu z taksówki i wejściu na pierwsze piętro , przywitał nas właściciel restauracji, ten sam , którego zdjęcia widnieją na ścianach restauracji , u boku sław z całego świata.
Ponownie zamawiamy dania i ponownie jesteśmy uraczeni kolacją. Tym razem przy sąsiednim stoliku siedzą cztery przepiękne dziewczyny Serbki. Niestety nie miały ochoty na integrację , ale z przyjemnością przyjęły od nas grzecznościowy prezent w postaci piosenki, w wykonaniu zaznajomionych już z nami muzyków.
Zmęczeni wielokilometrowym spacerem, udajemy się na popołudniową drzemkę. Trzeba powiedzieć, że nasz hotel jest położony przy słynnej Alei Snajperów i pamięta jeszcze odgłosy strzałów. Na każdym kroku zobaczyć można pozostałości po kulachw ścianach budynków...
Czekamy na naszych kolegów , którzy w tym dniu pojechali zwiedzać Mostar.
Jechali przepiękna trasa przez Jablanicę.
Kiedy wrócili, wybraliśmy się w stałym składzie naszej czwórki znowu do restauracji Kod Kibeta. Tym razem dokonaliśmy wczoraj rezerwacji na dziś i stolika przy samym oknie na najwyższym piętrze. Po wyjściu z taksówki i wejściu na pierwsze piętro , przywitał nas właściciel restauracji, ten sam , którego zdjęcia widnieją na ścianach restauracji , u boku sław z całego świata.
Ponownie zamawiamy dania i ponownie jesteśmy uraczeni kolacją. Tym razem przy sąsiednim stoliku siedzą cztery przepiękne dziewczyny Serbki. Niestety nie miały ochoty na integrację , ale z przyjemnością przyjęły od nas grzecznościowy prezent w postaci piosenki, w wykonaniu zaznajomionych już z nami muzyków.
O 23.00 grzecznie
powróciliśmy do hotelu, by nazajutrz móc od rana wyjechac w stronę Perucaca,
Wyjechaliśmy ok. 9.30. Tym
razem Cieślak dał na siebie czekać ok. 20 min. Grupa nr 1 – czyli składająca
się z piątki naszych kolegów odjechała już spod hotelu. Z pewnych względów
jazda idzie im wolniej, więc nasze spóźnienie z wyjazdem pozwoliło nadrobić im
czas. Kiedy w końcu i my wyjechaliśmy, można było opuścić Sarajewo, które
wszyscy wspominamy niezwykle miło. Jestem przekonany, że jeszcze tu wrócę, nie
wiem czy na motocyklu, być może przy okazji off roadowego wyjazdu, ale na pewno
muszę odwiedzić Mostar , który ponoć jest urzekający.
Droga w kierunku Vyszegradu
upłynęła nam na bardzo miłej jeździe.
Dużo zakrętów , szybka trasa na motocykl. Tuż przed tym miastem dogoniliśmy naszych kolegów z którymi na moście na rzece Drin zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcia.
W samym Vyszegradzie nasza czwórka udała się na posiłek w restauracji tuż nad rzeką.
Tutaj spotkaliśmy grupę polskich motocyklistów z Łodzi, którzy wracali z Belgradu i tak jak my kierowali się do Mokrej Gory. Wracali z Albanii i Macedonii. Jak się okazało , w kraju tym nie było aż tak strasznie jak nam wcześniej opisywał zaznajomiony po drodze Serb.
Dużo zakrętów , szybka trasa na motocykl. Tuż przed tym miastem dogoniliśmy naszych kolegów z którymi na moście na rzece Drin zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcia.
W samym Vyszegradzie nasza czwórka udała się na posiłek w restauracji tuż nad rzeką.
Tutaj spotkaliśmy grupę polskich motocyklistów z Łodzi, którzy wracali z Belgradu i tak jak my kierowali się do Mokrej Gory. Wracali z Albanii i Macedonii. Jak się okazało , w kraju tym nie było aż tak strasznie jak nam wcześniej opisywał zaznajomiony po drodze Serb.
Wyruszyliśmy w kierunku
Bajina Bastia, gdzie na środku rzeki na skalistym wypiętrzeniu, można zobaczyć
dom pośrodku wody.
Tutaj zamówiliśmy kawy i wodę. Końcówka trasy tuż przed dzisiejszym celem czyli Perucacem upłynęła nam na ucieczce przed deszczem. Na szczęście udało się. Dojechawszy do hotelu Vila Drina ,ustawieniu motocykli i ich rozpakowaniu , rozpadał się ciepły wiosenny deszcz. My natomiast razem z naszymi kolegami, którzy już od jakiegoś czasu biesiadowali w restauracji , udaliśmy się na posiłek.
Tutaj zamówiliśmy kawy i wodę. Końcówka trasy tuż przed dzisiejszym celem czyli Perucacem upłynęła nam na ucieczce przed deszczem. Na szczęście udało się. Dojechawszy do hotelu Vila Drina ,ustawieniu motocykli i ich rozpakowaniu , rozpadał się ciepły wiosenny deszcz. My natomiast razem z naszymi kolegami, którzy już od jakiegoś czasu biesiadowali w restauracji , udaliśmy się na posiłek.
Tym razem królowały na stołach
ryby, ale nie zabrakło także tradycyjnych potraw serbskich.
Rozmowy dokańczaliśmy na
pokojowym tarasie. Tego wieczoru mieliśmy się spotkać razem w dziewiątkę
ostatni raz w pełnym składzie, choć plan obejmuje jeszcze możliwość jednego
wieczoru w Olomoucu w Czechach za dwa dni. Nie wiemy jednak czy uda się
wszystko zgrać i czy pogoda pozwoli nam wszystkim na dotarcie w jedno miejsce.
Będziemy się starać , ale to czas pokaże.
Nad ranem zjedliśmy
śniadania w restauracji nad samym brzegiem ponoć najkrótszej rzeki w Europie.
Coś mi się nie zgadza z tym co znajduję w dostępnych źródłach, ale dla nas świadomość, że dojechaliśmy w wyjątkowe miejsce dodatkowo budowało rangę naszej wycieczki.
Owa rzeka ma 365 m długości.
Coś mi się nie zgadza z tym co znajduję w dostępnych źródłach, ale dla nas świadomość, że dojechaliśmy w wyjątkowe miejsce dodatkowo budowało rangę naszej wycieczki.
Owa rzeka ma 365 m długości.
Wyjeżdżamy z Perucaca jak
zwykle w dwóch grupach, jednak już po kilku kilometrach jedziemy wspólnie co
jest spowodowane remontami na drodze. Liczne wahadełka powodują, że wpadamy na
siebie w okolicy Bajina Bastia. Wspólnie jedziemy do rozwidlenia na Valijevo.
Tę trase znamy z Michałem z zeszłego roku. To kręta górska droga, co powoduje, że
niektórzy z naszych kolegów chcieli jej uniknąć. Oni kierują się główniejszym
traktem na Loznice.
Wjeżdżamy w górę. Samochody
rozdzielają nas i jadę przodem. Przez jakiś czas nie widzę kolegów w
lusterkach. Ze względu na brudnaą drogę i dużą ilość żwirku na asfalcie
kilkakrotnie mam uślizgi tylnego koła. W jednym momencie nawet przednie koło
zahacza o pobocze, co na szczęście udaje się opanować i powrócić na asfalt. W pewnym
momencie postanawiam się zatrzymać i sfilmować z góry drogę którą jechaliśmy,
Widok, mimo braku słonecznej pogody i tak zapiera dech w piersi. Tym bardziej z
moim lękiem wysokości i przestrzeni. W tym czasie gdy próbuję zrobić ujęcia
trasy chłopacy mnie mijają. Tylko Misiek na mnie czeka. Za chwilę jedziemy we
dwójkę razem. Dojeżdżamy do małej wioski, gdzie nawigacja proponuje mi skrót.
Czemu nie. Jedziemy , może uda się przegonić chłopaków. Wg nawigacji powinniśmy
kilka minut zyskać. W pewnym momencie , na końcu wioski, nasza droga , węższa
od poprzedniej ślepo kończy się szlabanem, za którym jest już tylko …. jezioro.
Ja wybucham śmiechem, Misiek w tym czasie nawraca motocykl. Po chwili i ja
próbuję zawrócić, ale ta operacja kończy się zblokowaniem przedniego koła i
glebą motocykla. Widzę w oddali plecy Michała, ale ten nie widzi sytuacji.
Odjeżdża.
Próba podniesienia ponad 300
kg spełza na niczym. Zaczynam więc wypakowywać torby z kufrów, dziękując, że
zakupiłem owe torby w drodze przez Wrocław. Próbuję znowu i nic. Po kilku
minutach słyszę znajomy dźwięk Road Stara. Michał obliczył, że powinienem już
dawno go dogonić. Zsiada z motocykla i pomaga mi postawić Trampka. Okazało się
,że przednie koło wleciało w jakąś szczelinę między betonowymi płytami ukrytą w
trawie i dodatkowo zaparte zostało przez kamień wielkości pięści. Nie miałem
szans, żeby się nie położyć.
Po ustawieniu motocykla w
bezpiecznej pozycji , zapakowałem torby i ruszyłem za Michałem.
Przy wyjeździe ze wsi w
której miałem owe zdarzenie , dowiedziałem się o co chodziło... Miejscowość
nazywała się Pokuta ... :-)
Na trasie odebrałem telefon
od Krzemcia , który z Cieślakiem zatrzymali się w przydrożnej restauracji i
byli zaniepokojeni nasza nieobecnością. Dojechaliśmy do nich. Michał zamówił
kawę. Dalej Ruszyliśmy w kierunku Belgradu i obwodnicy. Droga wyjątkowo
paskudna, pełna osobówek, prędkości na poziomie 40-50 km przelotowej, dużo zabudowań.
To wszystko sprawiało, że byliśmy znudzeni, zmęczeni i zniechęceni jazdą. W końcu
wpadliśmy najpierw na obwodnice Belgradu , później na autostradę w kierunku
Novego Sadu. Towarzyszył nam potwornie mocny wiatr, który na otwartej
przestrzeni powodował, że lekkie motocykle czyli głównie mój i Krzema momentami
jechały pod dość ostrym kątem, tak by kontrować przechyły od podmuchów. Cieślak
wydarł do przodu i tak na prawdę skończyło się to tym, że przekraczał granice
dużo szybciej niż my. Nasza trójka jechała wolniej. Do tego na jednej z bramek
Krzemciowi wypadł bilet pod motocykl, nie mógł go najpierw znaleźć, a później
musiał go wysuczyć. Niestety to również spowolniło naszą jazdę. Nie ma tego
złego, bo summa summarum okazało się , że burza nas wyprzedzała, Jechaliśmy
zatem po mokrej drodze , ale raczej nie w deszczu. Cieslak za to miał dodatkowo
opad. Uczeni zeszłorocznym wyjazdem, postanowiliśmy zjechać kilkanaście
kilometrów przed granicą z autostrady i wjechac na przejście graniczne dla
lokalesów. To była dobra decyzja, bo w zasadzie od razu podjechaliśmy pod budki
celników. Po szybkiej odprawie nie wracaliśmy już na autostradę, tylko
lokalnymi drogami dojechaliśmy do Segedynu. Wcześniej musiałem jeszcze przekazać
Cieślakowi namiar na hotel, który to i tak pomyliłem, bo tego dnia rano
zmieniłem rezerwację , ze względu na lepsza ofertę. Ostatecznie wszyscy
odnależliśmy się w hotelu Art w centrum miasta i co najważniejsze niedaleko
naszej z Michałem ulubionej restauracji segedyńskiej.
Po wstępnej toalecie i
zażyciu sauny mogliśmy iść na miasto . Udało się usiąść w restauracji
Halaszcsarda , gdzie były praktycznie wszystkie stoliki zajęte. Dania były
wyśmienite, podobnie jak wina i obsługa. Restaurację polecam ze wszech miar, bo
jedliśmy tu już kilka razy. Porcje wielkie i bardzo dobre, a rachunek pomimo
spożywania najdroższych win nie zabił nas swoją wielkością.
Wróciliśmy do hotelu
spacerem przez główną ulicę starówki.
Spaliśmy jak dzieci.
Nad ranem rozliczyliśmy
pokoje i po śniadaniu byliśmy gotowi do drogi. Okazało się ,że Cieslak chce
jechać bezpośrednio do Kielc o ile warunki pogodowe pozwolą. Pożegnaliśmy się
zatem na zapas i wyruszyliśmy każdy w swoim tempie. Nasza trójka ruszyła na
trasę do Olomouca , która liczyła ok 560 km. Nudny autostradowy przelot odbywał
się na szczęście w miarę słonecznej aurze.
Pod sam koniec drogi
mijaliśmy naszych kolegów , którzy ostatnią noc spędzili ponownie w Vińskim
Dvorze. Później gdy my tankowaliśmy oni znowu nas minęli. Ostatecznie
spotkaliśmy się w hotelu Ibis w Olomoucu. Tutaj, po rozpakowaniu w hotelowych
pokojach i drobnych zabiegach higienizacyjnych zamówiliśmy 8 osobową taksówkę i
pojechaliśmy do restauracji u Drapala. Muszę tu dodać, że była to najkrótsza
trasa taksówkowa tego wyjazdu. Zamówiony wcześniej stolik, przez recepcjonistkę
Ludmiłę, już na nas czekał. Obfita kolacja z Pecenymi kolankami, Houskovymi
knedlikami oraz piwem i winem, zeszła nam na miłym podsumowaniu wyjazdu.
W dobrych humorach i z pełnymi brzuchami wybraliśmy się na spacer po starówce Olomouca, który przedłużył się w spacer do hotelu. Tam każdy z nas grzecznie udał się na spoczynek.
W dobrych humorach i z pełnymi brzuchami wybraliśmy się na spacer po starówce Olomouca, który przedłużył się w spacer do hotelu. Tam każdy z nas grzecznie udał się na spoczynek.
Rano od 6.30 mieliśmy śniadanie.
Nie wiem o której wstali pozostali, ale Krzemu , który miał do pokonania na dziś
ponad 700 km, chciał wyjechać jak najszybciej. My z Michałem postanowiliśmy
także wstać tak wcześnie jak się da i wyjechać do domu skoro świt. Niestety nie
pożegnaliśmy się z innymi kolegami. Zaraz po śniadaniu ok. 7.00 wyjechaliśmy na
trasę. Michał z Krzemem w kierunku Gliwic na autostradę, a ja w kierunku gór i
przejścia w Boboszowie. Uznałem, że nie chce nadrabiać ponad 100 km i ryzykować
korka na bramkach przed Wrocławiem w dniu powrotu połowy Polski z weekendu
majowego.
Umówiliśmy się z chłopakami
na smsy zaraz po przyjeździe do domów. Krzemciu miał dawać znać z trasy z
postojów. Wiem, że ostatnie 200 km przejechał w deszczu. Cóż, przy całej
ostatniej aurze w Polsce to i tak niezły wynik.
Około południa dotarłem do
domu , podobnie jak Michał. Z tym ,że mnie udało się zrobić cztery fotki z
fotoradarami i moim „pozdrowieniem” dla pracowników obsługi, natomiast Misiek
miał spotkanie z patrolem za prędkość. Dobrze, że tylko takie zakończenie.
Jadąc do domu znaną mi
bardzo dobrze trasą z Wrocławia myślałem sobie, że musiały nas prowadzić dobre
duchy. Mimo, momentami trudnej trasy na całym wyjeździe, mimo czasem bardzo
trudnych warunków pogodowych, przy drobnych kłopotach technicznych dojechaliśmy
cało i zdrowo do domów. Ja osobiście jadąc na drodze z Kłodzka do Wrocławia
zrobiłem sobie jeszcze pamiątkowe zdjęcie na tej samej stacji , na której w
zeszłym roku takie zdjęcie robiliśmy z Michałem i Adamem po udanym wypadzie
Balkan Trip 2016.
Dziś nie było ich przy mnie na zdjęciu, ale będę czekał na następny taki wyjazd w ich towarzystwie do któregoś z miejsc, które już lęgną się w planach. Wyjazd był bardzo udany. Poznaliśmy dużo życzliwych ludzi, zobaczyliśmy różnice między np. Belgradem i Sarajewem. Odkryliśmy nowe miejsca do których będziemy zapewne chcieli kiedyś wrócić. Nie wiem tylko czy na te powroty będzie czas, bo jest jeszcze tyle nowych miejsc do zobaczenia...
Dziś nie było ich przy mnie na zdjęciu, ale będę czekał na następny taki wyjazd w ich towarzystwie do któregoś z miejsc, które już lęgną się w planach. Wyjazd był bardzo udany. Poznaliśmy dużo życzliwych ludzi, zobaczyliśmy różnice między np. Belgradem i Sarajewem. Odkryliśmy nowe miejsca do których będziemy zapewne chcieli kiedyś wrócić. Nie wiem tylko czy na te powroty będzie czas, bo jest jeszcze tyle nowych miejsc do zobaczenia...
Subskrybuj:
Posty (Atom)
ISLANDIA kraina lodowców , wiatru i wulkanów
No i nadszedł ten długo oczekiwany moment .... Wyjazd do Mekki off roadowej Europejczyków miał się właśnie rozpocząć. 28.07.2011 r....
-
Wiatr od pólnocy 16.03.2018 r gnał mnie w kierunku Wrocławia. Po wyjechaniu z domu droga za Gostyniem zmieniła się z wiosennej na z...
-
No i nadszedł ten długo oczekiwany moment .... Wyjazd do Mekki off roadowej Europejczyków miał się właśnie rozpocząć. 28.07.2011 r....