wtorek, 25 kwietnia 2017

Bałkany 2017 asfaltem w poszukiwaniu dobrych win

Dnia 25.04.2017 o 13.30 skończyłem pracę.




Umówiony na odbiór toreb do kufrów we Wrocławiu, musiałem zebrać się o przyzwoitej porze by dojechać na spotkanie z p. Tomkiem z firmy motobagaz.pl i odebrać zamówiony towar.
Dzięki tej konieczności jak się później okazało uniknąłem całkowicie jazdy „na mokro”. Na całej 400 km trasie tego dnia praktycznie nie spadł na mnie deszcz. Może kilka kropel gdzieś przelotnie.
Po małym posiłku w przydrożnym hotelu wyruszyłem w kierunku Gliwic. Nudny autostradowy przelot umilała mi muzyka Ani Dąbrowskiej na przemian z Ray'em Charlesem.
Po zameldowaniu się w hotelu i zniesieniu wszystkich bagaży do pokoju, a przynieść musiałem kufry, by przepakować wszystko do nowo zakupionych toreb, ktoś w chmurach przypomniał sobie by mój motocykl zrosić deszczem. W sumie cieszę się ,że początkowe setki kilometrów nowego sezonu było mi dane przejechać w spokoju i bez walki z deszczem. Było trochę nieprzyjemnego wiatru. Zapakowany Trampek zachowuje się zgoła inaczej niż bez wyprawowego rynsztunku i sama walka z porywami jest momentami nie lada przeżyciem, a co dopiero w deszczu.



Nocka w hotelu poprzedzona kolacją i piwkiem minęła spokojnie , jednak reise fiber nie pozwoliła spać już od 4.50. Fakt, że wstałem wyspany pozwolił na sprawdzenie maili i spraw z dnia wczorajszego. O 6.39 z wrodzoną chłopięcą beztroską zadzwonił do mnie Maciek - Cieślak. Właśnie wyjeżdża z Kielc i chciał się tym faktem z kimś podzielić. Na szczęście nie spałem, bo przy moim kategorycznym stosunku do prawa spokoju podczas snu, byłbym zapewne mniej wyrozumiały , gdybym jeszcze kimał.
Czas zebrać się na śniadanie, później szybkie pakowanie i wyjazd na spotkanie z pozostałą częścią ekipy , która z rana wyjechać miała z Ostrowa Wlkp.
Adaś i Michał (vel Misiek / Brat), Jarek oraz Rafał ( Krzemu – samotny rider z Gdańska) i dwóch (ale w trzech osobach) dotąd nieznanych mi kolegów z ekipy organizatora . Ponadto wspomniany Maciek ( ADHD Cieślak) , który tworząc tunel świetlny miał w bezdeszczowej aurze pokonać trasę pomimo prognoz jakie nas straszyły od co najmniej tygodnia. Wiem, konstrukcja zdania dziwna, ale zrozumiała tylko dla wtajemniczonych.
A propos pogody, Na Węgrzech i w Serbii kilka dni temu , podobnie jak w Rumunii i w Czechach miały miejsce śnieżyce. Autostrady zawalone były śniegiem , który sparaliżował ruch w środkowo wschodniej Europie. Nasz optymizm rozgrzewa co prawda atmosferę wśród uczestników, ale nie wiemy czego możemy się spodziewać. Póki co po śniegu sprzed kilku dni w okolicach Górnego Śląska nie ma śladu. Zatem jakiś optymistyczny akcent na początek jest.
Wychodząc z hotelu i widząc aurę chciało by się powiedzieć „q..a ...” ale przecież mamy urlop, wymarzony czas by spędzić go z kolegami i nowo poznanymi ludźmi, zatem nic nie powiedziałem. Pomruczałem sobie tylko pod nosem i zapakowałem, najpierw torby do motocykla, później siebie w te śmieszne kosmiczne ciuszki rodem z NASA i na koniec w kondoma, żeby te wszystkie ciuszki rodem z NASA nie zmokły. Czy wspominałem już, że ciuszki były niczym rodem z NASA …?
Dosiadłem konia i wyjechałem w końcu na drogę. Pozostało mi do miejsca zbornego ok. 10 km a deszcz niemiłosiernie spowalniał moją jazdę. Pomyślałem, że głupio wyjdzie jeśli przyjadę ostatni , bo przecież pozostali od 3 godzin są już na trasie.
Dojechałem do stacji LOTOS i na szczęście tylko jeden motocykl stał przed wejściem. Jarek z Krakowa dojechał jakieś pół godziny temu. Zasiedliśmy razem przy stole i czekając na resztę ekipy powspominaliśmy zeszłoroczny wyjazd. Po kolejnych 20 minutach dojechał Maciek (ADHD). Okazało się ,że jego nawigacja , którą zapomniał powiadomić jadąc z Kielc ,że chce jechać głównymi drogami , poprowadziła go przez „ciekawe trasy”. 



Byłby zatem jakąś godzinę temu, ale koniecznie w deszczowej aurze chciał pozachwycać się urokliwymi bocznymi drogami Górnego Śląska.
Po kolejnej pół godzinie dojechała reszta grupy. Dobrze ,że jechali razem i razem wchodzili do baru. 



W przeciwnym razie każdy z nich mógł być pomylony z konarem starego przydrożnego drzewa potężnie sponiewieranego przez burzę. Początkowo ich postaci wyglądały jak tytułowi bohaterowie filmu The Walking Dead. 



Z każdą chwilą ich pograbiałe ręce i kończyny dolne ulegały formacji i powracały do kształtu pierwotnego przypominającego wyjściowo czterdziestoparoletnich, czyli w okresie lekko po kryzysie wieku średniego, mężczyzn na motocyklach.

Kiedy wstępnie wszyscy doszli do siebie, posileni kawą i podsuszeni mogliśmy wsiąść na motocykle i wyruszyć w dalsza drogę. Przed nami jeszcze ok. 330 km do Bratysławy.
Okazało się ,że ostatecznie jechało nas dziewięciu , zatem podzieliliśmy się na dwie grupy.
Ustaliliśmy za Brnem punkt zborny na stacji MOL, na której spotkamy się przed Bratysławą. Do tego miejsca praktycznie non stop towarzyszył nam deszcz. Bardzo obfity, nieprzyjemny.
Po drodze nasza czwórka dogania prowadzącą piątkę przez co postanawiamy zjechać na jakąś stację, by wypuścić chłopaków przodem. W ich grupie jest Tenerka, która jest świetnym motocyklem na szutry , ale na autostradzie powyżej 110 km/h się męczy. Zatem, żeby bez stresu mogli jechać dajemy im fory czasowe. Tutaj Krzemu zmienia obuwie. Daytony przemokły mu do suchej nitki. Na szczęście ma drugie buty. Nie wiem gdzie on je trzymał, bo bagażu miał stosunkowo niewiele.
Na szczęście bez większych niespodzianek dojeżdżamy na umówioną stację. Wszyscy już są.
Żeby tradycji stało się zadość, Misiek zsiadając z motocykla woła mnie i informuje ,że jego Yamaha Road Star 1600 znowu (podobnie jak w zeszłym roku) zaczyna fiksować. 


Nie chce odpalić. Kłopot wydaje się być związany z zamoknięta elektryką, ale czy to jedyny powód ? Telefon do mechanika nie nastraja nas optymistycznie. Po wypiciu kawy zakończyła się sukcesem próba zapchnięcia motocykla. Odpalił. Jedziemy do Bratysławy. Tutaj na jednych ze świateł motocykl Miśka znowu gaśnie i awaryjnie zjeżdżamy na chodnik. Krzemu pomaga Miśkowi zepchnąć motocykl kilka metrów dalej , gdzie zaczyna się chodnik ze spadem. Misiek rozpędza motocykl na wąskim trakcie dla pieszych i pomiędzy jedna latarnią a druga udaje mu się odpalić.
Przejeżdżamy ok. kilometra i odnajdujemy nasz Botel Pressburg. 



Jest to hotel na wodzie , czyli stary prom rzeczny . Motocykle musimy pozostawić w sąsiadującym na brzegu budynku. Zanim jednak dogadujemy z Adamem, dokąd mamy podjechać mija trochę czasu a motocykl Michała znowu gaśnie. Łamiąc przepisy, jadąc po ścieżkach dla rowerów i częściowo po chodnikach w końcu udaje nam się trafić na parking. Motocykle parkujemy w podziemiach i wyjeżdżamy windą  na powierzchnię. W recepcji Botelu wita nas urocza Łucja. Informuje nas ,że restauracja będzie otwarta od 18.30 . mamy zatem ok. godziny czasu na rozpakowanie i odświeżenie. Trasa za Brnem przebiegła już bez deszczu co pozwoliło niektórym zrzucić kondomy i przesuszyć ciuchy. Teraz można było odświeżyć ciałka pod prysznicem. 



Pokoje przyjemne z widokiem na Dunaj, tzn. niektórzy mieli na Dunaj , a Ci mniej grzeczni na nabrzeże. Po kwadransie mogliśmy wyjść do restauracji na piwko.



Teraz delektując się urokiem miejsca patrzyliśmy na słynny spodek restauracji UFO na Moście Słowackiego Powstania Narodowego. Po rzecze przepływały coraz to inne barki , a po trakcie wzdłuż rzeki biegali i przejeżdżali na rowerach mieszkańcy Bratysławy. Co prawda bunkrów nie było , ale też było zaje...ście.
Do pełni szczęścia może brakowało tylko słonecznej pogody, ale zapewne musimy poczekać , by przyjemne doznania dozowane nam przez naturę mogły cieszyć nas coraz mocniej.
Natomiast były lody, a to dało nam poczucie letniej beztroski...



W końcu wracamy do Botelu i wybieramy się do restauracji na steki , które zachwalali nam niektórzy uczestnicy naszej wycieczki. To był jeden z głównych powodów wyboru tego miejsca na nocleg.
W restauracji obsługiwała nas Adriana. Krótko i rzeczowo poinformowała nas ,że steków niestety nie ma , sezon grillowy jeszcze się nie zaczął, a jak chcieliśmy steki to wystarczyło zadzwonić. Ot i mleko się rozlało. Teraz musimy zadowolić się daniami z dość okrojonego menu. Kończy się w głównej mierze na żeberkach pieczonych. Osobiście zamówiłem sobie rybę maślaną , a po wykładzie Miśka na temat rodzajów ryb maślanych i możliwości sprzedania mi gatunku z woskami niestrawialnymi przez człowieka, liczyłem na to ,że przez następne dni nie wysram świeczki.
Kolacja upłynęła nam na bardzo miłych wspominkach , a piwo i wino lało się i wchodziło w gardła bez przeszkód. 



Cieślak oczywiście cały czas grzebał w komórce. Po kolejnym z rzędu OPR w końcu dołączył do reszty i mogliśmy delektować się własnym towarzystwem. Od stołu ciężko było wstać, a potem jeszcze trudniej dojść do kabiny, Na szczęście wszystko było na jednym piętrze. Sztormu nie było , ale chodzenie po pokładzie statku po kielichu nie daje sympatycznego wrażenia.
Oby nasze błędniki nie zwariowały po zajęciu miejsca na motocyklach.
Poranek w Bratysławie okazał się znowu pochmurny. Od ok. dziewiątej miał padać deszcz. Na ten dzień był zaplanowany przejazd przez Węgry , ale wcześniej mieliśmy się wybrać na bratysławską starówkę.
Niestety chęci wszystkich opadły już podczas śniadania.
ok. 9.30 zaczęliśmy wszyscy powoli zbierać się do wyjazdu. W pierwszej grupie był Misiek. Trzeba było sprawdzić jak poradzi sobie Road Star z odpaleniem. Po opłaceniu hotelu kilku z nas doszło już do garażu podziemnego , gdzie zaczęliśmy ubierać motocykle. Yamaha przy pierwszej próbie odpalenia jedynie nam zagwizdała – Fiu fiu , co oznaczało ,że musimy próbować ją zapchnąć. W kilku grupach po kolei biegaliśmy po parkingu podziemnym w tę i z powrotem . Tylne koło ciężkiego motocykla jedynie popiskiwało i nie pozwalało na odpalenie. Gremialnie doszliśmy do wniosku, że konieczne będzie wyjechanie na asfalt. Czekała nas zatem droga pod górę z naprawdę ostrym podjazdem. W pięciu chłopa , przy wtórowaniu Krzemciowego „ Nie uda się” - wypchnęliśmy w sumie bez większego problemu olbrzymie bydlę na chodnik przed budynkiem. Od razu po pierwszym pychu na chodniku motocykl odpalił. Zatem nie jest źle. Wróciliśmy do garażu, dosiedliśmy swoich rumaków i po wyjechaniu na drogę utworzyliśmy kolumnę , która miała wyjechać z miasta.
Tu drobna uwaga – radzę zawsze od razu ustalić kolejność motocykli w takim przejeździe. Najbardziej awaryjny powinien jechać na czele ;-) .
Ujechaliśmy może ok. kilometra, w sumie pokonaliśmy ze dwie krzyżówki i na jednym z podjazdów na wiadukt motocykl Michała znowu się zatrzymuje. Jadąc jako drugi zobaczyłem po ok 500 m , że w lusterkach urwała mi się połowa kolumny. Minęliśmy patrol policji kontrolujący pojazdy na drodze i po przepuszczeniu Cieślaka i Jarka postanowiłem poczekać na pozostałych. Nie wiedziałem kto poza mną i Adamem ma jeszcze wbite w nawigację namiary na następny punkt docelowy. Telefon do Michała wyjaśnił mi stan sytuacji.
Motocykl jeszcze dwukrotnie zapychany po odpaleniu gasł. Sprawa stała się poważniejsza i koniecznym stało się szukanie mechanika z prawdziwego zdarzenia , który nam pomoże ogarnąć problem.
Po chwili dojechał do mnie Łukasz. Poczekaliśmy chwilę na poboczu i po ustaleniu telefonicznym, że owy patrol policji włączył się w pomoc naszym kolegom, postanowiliśmy ruszyć w kierunku czekających za granicami miasta Adama, Macieja i Jarka.
Późniejszy przebieg wypadków stał pod znakiem organizacji lawety dla Road Stara , transportu motocykla najpierw do salonu Yamahy, później do garażu bratysławskiego mechanika, który zechciał się podjąć naprawy w pilnym tempie.



Salon Yamahy i pracownicy tegoż przybytku pokazali klasę. Najpierw stwierdzili ,że nie mają odpowiednich narzędzi, które wg nich mogą ściągnąć w przeciągu tygodnia , podobnie jak inne części, później ,że może załatwią je, a w końcu, że pomogą jednak załatwić kogoś kto może się tego podjąć. Nie pamiętam szczegółów przekazywanych mi przez kolegów dokładnie, bo informacje były dość zdawkowe, ale w końcu udało się dojechać do garażu po drugiej stronie miasta , w którym dwóch chłopaków-mechaników ogarnęło problem w ok 3 godziny. „Brawo” salon Yamahy. Gratulujemy operatywności.

Misiek ok 16.30 mógł wystartować na trasę.
Tymczasem pozostali z Michałem Krzemu , Maciek i Jacek wyruszyli w naszym kierunku wiedząc, że Michałowi jest zapewniona pomoc.
Ośmiu z nas w sumie w dwóch grupach i nadpobudliwy samotny jeździec Cieślak, zjechało się pokonując nudną autostradową trasę węgierską do Vinskiego Dvoru znajdującego się już na terenie Serbii.



W czasie gdy my byliśmy na miejscu Misiek startował z Bratysławy. Różniło nas lekko powyżej 300 km.
W czasie gdy Cieślak robił jogging po okolicznych wsiach Serbii, Michał z duszą na ramieniu przekonał się, że w Yamasze zaczyna brakować paliwa. Postanowiwszy znaleźć stację paliw wyjechał na drogę i chyba wspomagając gaźnik wczorajszym oddechem udało mu się wpaść na stację automatyczną zaraz za granicą z Węgrami. Żeby było śmieszniej wcześniej urwała mu się szyba w nowym kasku Sharka. Szukając kolejnych przygód podjechał do dystrybutora, który zażądał od niego karty kredytowej. Po jej wsunięciu pokazał się wybór języka, w tym angielskiego . Uff. Wykonał wszystkie operacje i... ostatnie komunikaty , wybór czterech opcji pokazał się w języku węgierskim. ZONK. Karta jeszcze nie wydana, nie wiadomo co wybrać. Szczęście w nieszczęściu gdzieś w oddali zauważył całująca się parę młodych ludzi. Chciało by się powiedzieć ,że oderwał młodych siłą od czynności lubieżnej, ale na szczęście tylko zagadnął , czy znają może język Szekspira i , czy są Węgrami. Ku jego radości okazało się ,że są Węgrami, z angielskim natomiast było już nieco gorzej. Tu przyszedł z pomocą niemiecki. Misiek przyznał się ,że pomimo szwagra Niemca jego znajomość języka Goethego jest na poziomie wystarczającym do zamówienia piwa, ale okazało się ,że na tyle wystarczająca, by zrozumieć ,że dystrybutor pytał go jedynie czy wystawić fakturę , czy może inny rodzaj potwierdzenia.
Końcówka trudnej bankowej operacji przy dystrybutorze zakończyła się sukcesem. Wybór ostatecznej opcji pozwolił na zatankowanie paliwa i odebranie karty. Teraz pozostała jedynie samotna droga w kierunku bawiących się już przy piwie kolegów.
Tymczasem pozostała część z nas zajmowała pokoje i powoli przygotowywała się do kolacji. Standardowe prace serwisowe przy motocyklach i już siedzieliśmy przy stole na tarasie w Vinskim Dworze. Wystrój całego „pałacyku” kojarzył nam się raczej ze stylem cygańskim.



Kolory przykuwające uwagę były dobierane raczej nie przez architekta wnętrz.




Nie dla wnętrz jednak tu przyjechaliśmy. Głównym celem były wina, m.in. znanego nam już z poprzednich wyjazdów producenta Zvonko Bogdana.



Obsługiwał nas sympatyczny kelner Robert. Próbował po serbku wytłumaczyć nam opisy w karcie , która zawierała jedynie wpisy w języku węgierskim i serbskim. Okazuje się ,że tereny na których jesteśmy – jak rozumiem jest to już Wojwodina, w 90 % są zamieszkane przez m.in. Węgrów oraz inne mniejszości narodowe. W tym rejonie dla uszanowania tych nacji obowiązuje aż sześć języków urzędowych : serbski, węgierski, słowacki, chorwacki, rumuński i rusiński.
Wojwodina nazywana była ze względu na żyzność ziem spichlerzem Europy , który mógłby spokojnie połowę z niej wykarmić. Dzisiaj to również tereny rolnicze i główne zajęcie ich mieszkańców stanowią uprawy zbóż, kukurydzy i buraków oraz to co nas tu przygnało czyli winnice.
Przy kolacji wspomaganej Jeleniem (miejscowym, bardzo dobrym piwem) oraz winami , coraz lepiej rozumieliśmy serbski.


Co prawda może nie na tyle, by zrozumieć zawiłości sztuki dojrzewania wina w olbrzymich beczkach oraz silosach do kupażu, ale na pewno na tyle by skłonić właściciela winnicy do częstowania nas kolejnymi butelkami darmowych win.





Po zjedzeniu kolacji z cevapci oraz beafstekóws s biberowym sosem oraz a'la Budapest i odwiedzinach w piwnicach, po wypiciu kilkunastu rodzajów wina,



 w tym najbardziej chwalonego przez szefa - wina ze szczepu Malbec, udaliśmy się w kierunku pokoi. Niektórzy dogorywali na tarasie, choć deszczyk zaczął z wieczora kropić, jednak atmosfera nadal była gorąca, choć uspokojona, bo ok. godziny 21.30 Michał dojechał do nas i zdążył zjeść jeszcze stek.



Z tego co wiem, Misiek musiał dość długo dyskutować z Dżizusem, tematy religii opierały się o zamianę wody w wino i whisky , co spowodowało ,że promile we krwi obojga podskoczyły do dość wysokich poziomów.
Noc minęła spokojnie . Dzień kolejny przywitał nas pochmurnym niebem , z którego przebijały się momentami promienie słońca.
Zjedliśmy śniadanko na dworze , przed salką restauracyjną


Zrobiliśmy przegląd motocykli





Na dziś mamy zaplanowany przejazd zachodnim obrzeżem Serbii, przez park narodowy w kierunku Belgradu.
Zaraz po śniadaniu okazało się ,że nasza „komisja religijna” mocno zaniemogła co powoduje ,że muszą jeszcze pozostać jakiś czas w hotelu. Pozostała siódemka po spakowaniu wyjechała na drogę do Suboticy. Umówiliśmy się, że czekamy na naszych „degustatorów” na rynku przy kawie. Po drodze Cieślak i Krzemu chcieli zatankować i razem ze mną zjechali na stację benzynową. W tym czasie pozostała czwórka wyprzedziła nas i pojechali do centrum miasta.



Chwile trwało zanim odnaleźliśmy się na Trg'u Republici , a kiedy to nastąpiło, Adam z Jarkiem oraz Jacek i Maciek kończyli już kawę , a my chcieliśmy jeszcze coś przekąsić. Kiedy jedni z nas odchodzili od stolika , drudzy siadali w knajpie CODE , zdarzył się mały kwasik. Kelner z jakichś powodów robił wszystko by nam pokazać ,że nas olewa i nie chce nas obsłużyć. Zupełnie nie wiedzieliśmy ossochoziiii. Zniesmaczeni zwinęliśmy manatki i misternie szukane w mieście parkingowe miejsca na rynku przed ratuszem miejskim opuściliśmy udając się na trasę w kierunku południa Serbii.



Adam ze swoją grupą pognali do przodu licząc ,że ich dogonimy. Summa summarum okazało się ,że przez cały dzień aż do wieczora nie natknęliśmy się na siebie. Z informacji przekazywanych smsami wiedzieliśmy, że Michał z Łukaszem pojadą raczej najspokojniejszą autostradową drogą do Belgradu, zatem pozostawało nam tylko przejechać zaplanowana trasę. Północna część Serbii, przynajmniej przy trasie jaką wybraliśmy okazała się nudna i nieciekawa. Oczywiście jechaliśmy wzdłuż wsi i miasteczek, ale krajobraz pomiędzy nimi był jednostajny i niczym nie przykuwający uwagi.
Na trasie za miejscowością Sombor, chyba w miejscowości Stapar , zatrzymaliśmy się na posiłek.


Przy restauracji stał wóz policyjny i dwójka policjantów rozmawiała tam przy kawie z jakimś gościem, który po zakończonej z nimi konwersacji podszedł do nas i całkiem niezłą polszczyzną powiedział, że bywa w Polsce.


Chwilę porozmawialiśmy z nim. Powiedział nam o śniegu jaki leżał u nich jeszcze kilka dni temu oraz o bardzo niespokojnej sytuacji politycznej w Macedonii. Dwie zwalczające się tam partie jedna promacedońska a druga proalbańska na tyle zaostrzyły konflikt ,że duże siły zbrojne policji serbskiej przesuwane są na południe kraju w celu opanowania ewentualnych skutków zamieszek. Użył nawet sformułowania, że może dojść do wojny domowej, ale nie wiem na ile wynikało to z ograniczonego słownictwa mojego współrozmówcy.
My w każdym razie w tym roku przez Macedonię nie zamierzamy jechać. Przypomniała nam się co prawda zeszłoroczna manifestacja w Skopje , w której poniekąd udało nam się wziąć udział , choć do teraz nie wiem po której byliśmy stronie.
Po pożegnaniu nowo zapoznanego kolegi i zjedzeniu zamówionych Pleskavic udaliśmy się w kierunku Baćka Palanka. Na tym odcinku zaczął mi się znowu problem z sygnałem GPS. To samo działo się na Bałkanach w zeszłym roku.
Prowadził Maciek. Dojechaliśmy do mostu nad Dunajem na którym znajduje się granica z Chorwacją. Zatem po ominięciu wielu samochodów, przeszliśmy odprawę najpierw serbską , za mostem chorwacką, a po przejechaniu kolejnych kilkuset metrów znowu chorwacką i znowu serbską by wjechać do Parku Narodowego na terenie Serbii.
Tu zaczął się w sumie najciekawszy pomimo, że najkrótszy odcinek trasy dzisiejszego dnia.
Trochę zakrętów, trochę górek zdążyło nas rozochocić , by zaraz po przejechaniu Sremskiej Mitrovicy wpaść na trasy niczym nie różniące się od dróg Wojwodiny. Przed dojechaniem do miasta, Maciek i Krzemu chcąc triumfalnie wjechać do Belgradu , oczekując oklasków i rzucających się na szyję kobiet postanowili odnaleźć myjnię na której umyją swoje rumaki. W końcu im się to udało , przez co drobny postój wydłużył naszą wycieczkę.
Po dojechaniu do obrzeży stolicy, Maciek wyrwał się do przodu i postanowił nas prowadzić . Po czwartej z rzędu krzyżówce , na których moja nawigacja chciała nas ciągnąć na wschód wbrew temu dokąd jechał Maciek, postanowiłem ukrócić ten ślepy rajd i zatrzymać naszą karawanę , by ustalić dokąd zmierzamy. Cieślak oczywiście wbił adres ale nie sprawdził go na mapie. W Belgradzie były dwie ulice o tej samej nazwie i pisowni. Jak się później okazało druga grupa także wklepała bez sprawdzenia te adresy więc zwiedzili jakieś osiedla domków na obrzeżach miasta. W końcu wszyscy zjechaliśmy się w hotelu Savoy. Drobne nieporozumienie wynikające z niedomówień sprzed wyjazdu , brak miejsca dla jednej osoby na kolejną noc i łóżka małżeńskie dla niektórych nowopowstałych z tego powodu par w naszej grupie, okazały się przyczynkiem do konieczności zalania niejednego robaka w barze.


Po rozlokowaniu się w pokojach wybraliśmy się we czwórkę z Cieślakiem, Krzemem i bratem do restauracji Trzy Kapelusze.


Ponoć najbardziej polecanej przez miejscowych a znajdującej się na ulicy obfitującej w przybytki dla turystów.


Zamówiliśmy różne jedzenia , ale hitem był tatar przygotowywany przez kelnera przy stoliku.


Porcje bardzo słuszne , mięso wyśmienite, a smak rewelacyjny.


Kolację zakończyliśmy ok 23.00 i ja z Krzemem wróciliśmy do hotelu, natomiast brat podjął się nie lada wyzwania i poprowadzenia Cieślaka na podbój belgradzkich klubów nocnych. Rano dowiedzieliśmy się o wszelkich wyczynach naszego ziomka. To ,że mogliby napisać przewodnik po klubach serbskiej stolicy nie jest największym problemem.
Mogliby również napisać rozprawkę o stosunku ochroniarzy serbskich do przybyszów z Polski. Z przyzwoitości oraz z obawy o to , by niektórzy moi koledzy nie zostali moimi byłymi kolegami nie przytoczę szczegółów tej nocy, mogę jedynie powiedzieć ,że po powrocie do hotelu naszych dwóch bohaterów poznali chyba wszyscy mieszkańcy naszego hotelu. W pewnym sensie zostały tym samym spełnione oczekiwania Cieślaka sprzed wjazdu do miasta związane z witającymi tłumami...


Poranek przy śniadaniu pozwolił ustalić, że dziś wspólnie wybieramy się na spacer do twierdzy Kalamegdan.




Idąc ulicami Belgradu możemy porównać go ze stolicami Europy.



Głównie rzuca się skojarzenie z Budapesztem, ale sprzed 20 lat. Liczne sklepy znanych nam popularnych sieciówek, ponadto trochę straganów , na których można kupić koszulki z wizerunkami polityków w tym Putina i Trumpa. Nie chcielibyśmy rozmawiać o polityce, bo tu na Bałkanach tematy niedawnych konfliktów ciągle odbijają się echem. Wciąż trwa walka o wpływy, wciąż czuje się, że nie trzeba by wiele by wzbudzić w tutejszych ludziach konflikty. Tu w stolicy szczególnie czuje się pewnego rodzaju dystans do przyjezdnych. W skrócie można to określić : przyjeżdżajcie , bawcie się , zostawiajcie kasę, ale nie oczekujcie od nas zbyt wiele. Oczywiście w restauracjach kelnerzy grzeczni, ale bez nadmiernego umiłowania dla klienta.
Dość o tym, tym bardziej ,że relacje turystów z Belgradczykami wydają się różne od tych jakie mieliśmy z ludźmi poza stolicą.

Twierdza Kalamegdan






Dzień naszego pełnego pobytu w tym mieście był okraszony deszczową pogodą, to tez skłoniło nas głównie do siedzenia w barach.


Wczesnym popołudniem Krzemu i ja skusiliśmy się na masaże w hotelowym SPA oraz wizytę w saunie. Kolejny wieczór znowu wylądowaliśmy , tym razem już całą grupą dziewięcioosobową w Trzech Kapeluszach.



Na stoły ponownie wjechały głównie tatary przygotowywane przez szefa sali.


Wieczorne Polaków rozmowy w hotelowych pokojach pozwoliły zakończyć w sumie udany, trochę leniwy dzień.


Misiek udał się jako jedyny na noc do wynajętego apartamentu poza hotelem, co było skutkiem braku na tę noc jednego pokoju w naszym hotelu dla naszej grupy.
Przy porannym śniadaniu ustaliliśmy drogę do przejechania na kolejny dzień naszej wycieczki. Bardzo słoneczna pogoda i zgoła inna niż wczoraj aura, nastroiła nas optymistycznie. Docelowym miejscem na nocleg był Negotin. Aby do niego dojechać , podzieliliśmy się na dwie grupy i jechaliśmy jak się później okazało nieco innymi trasami.
Nasza czwórka początkowo autostradą , później zaś lokalnymi drogami, przebiła się do Golubaca.



Twierdza Golubac pochodzi z XIV wieku i jest położona na terenie obecnego Parku Narodowego Derdap. Dla Polaków może mieć znaczenie,że właśnie w tej twierdzy , został stracony niejaki  Zawisza Czarny z Garbowa , herbu Sulima, a było to podczas wojny z Imperium Osmańskim w 1428 roku. Ów rycerz, osłaniając odwrót wojsk Zygmunta Luksemburskiego mimo wysłanej po niego łodzi postanowił walczyć nadal wraz ze swoimi żołnierzami i dostawszy się do tureckiej niewoli został zamordowany. Według tureckiej legendy dwóch janczarów miało się pokłócić o to który z nich wziął Zawiszę do niewoli aż w końcu jeden z nich miał ściąć polskiemu rycerzowi głowę.


Po odwiedzinach baru przed remontowanym zamczyskiem, wypiciu kawy i posileniu się lodami ruszyliśmy w kierunku Rumunii przez Donji Milanovac i Kladovo,a po przekroczeniu granicy, przez Ciujmir i Calafat jechaliśmy do Vidinu i dalej przez Bregovo do Negotinu.

Po drodze, jeszcze w Serbii, był obiadek . Kafana Carobna Ribica stanęła na wysokości zadania i mogliśmy posilić się dobrymi serbskimi przysmakami.





Pozostali przejechali od strony serbskiej wzdłuż Dunaju. Nasz rajd przez dwa sąsiednie państwa pozwolił nam ocenić, że biada tym, którzy narzekają i twierdzą, że w Polsce jest ruina. Zarówno w Rumunii i Bułgarii , ani na moment nie odczuliśmy, że te kraje pomimo bycia w unii mają cokolwiek wspólnego z zachodnią, w pewnym sensie elitarną, przynależnością. Jedyna rzecz, która przykuła moja uwagę była obecność na większości miejskich krzyżówek zegarów odliczających czas do końca każdych świateł. Nie wiedzieć czemu władze np. Poznania nie decydują się na takie rozwiązanie, które w mojej ocenie bardzo usprawnia ruch miejski.
Tak oto po przejechaniu ok. 400 km dojechaliśmy do hotelu Villa DELUX , gdzie pozostali nasi koledzy już byli.
Należy wspomnieć, że na wszystkich granicach dziś przekraczanych przez nas były normalne kontrole paszportowe. Zarówno na serbsko-rumuńskiej, rumuńsko-bułgarskiej jak i bułgarsko-serbskiej. Dziwiła nas głównie ta środkowa. Z drobnych incydentów , to pogranicznikom bułgarskim coś nie pasowało w dokumentach Krzemowego Triumpha. Czekaliśmy kilka ładnych minut, aż oddadzą mu papiery. Generalnie zdążyliśmy się z nim pożegnać i spisać listę rzeczy jakie mamy mu przysłać z Polski po naszym powrocie. Zasadniczo zdążyliśmy nawet rozdysponować jego samochody i żonę oraz gabinet i sprzęt . Niestety wszystkie nasze ustalenia okazały się płonne, bo celnicy oddali Krzemowi dokumenty przez co mogliśmy całą ekipa dojechać na nocleg.
Na miejscu rozbawiona już nasza grupa, czekała przy kieliszkach domaćiej śliwowicy i wina. Wszystkie trunki były wyśmienite. Wypite przez nas na czczo pozwoliły nam szybko wkręcić się na obroty i fale nadawane przez już rozbawionych współtowarzyszy. Szybko zamówiliśmy taksówkę, by dojechać do polecanej przez właściciela hotelu restauracji. Tylko nasza czwórka tym razem pojechała , pozostali chłopacy zdezerterowali. Nie mieli dziś ochoty na wspólne kolacjowanie.
Mają czego żałować. Wiedzieliśmy ,że ten wieczór musi przejść do historii. Budda z Allahem oraz zapewne i sam Dżizus, który nota bene chciał z nami jechać , ale nie starczyło miejsca w taxówce , nie wierzyli własnym oczom. Cieślak zapłacił za taksówkę !
Uprzedzę pytania. Tak, sam wyjął kasę i zapłacił. Całe 200 dinarów. Bez jaj , Także byliśmy w szoku. Początkowo myśleliśmy ,że to jakiś żart, sen, mara , ale nie. Okazało się, że dał 2000 dinarów i czekał na resztę. Był co prawda sam w lekkim szoku, przez jakiś czas nie opuszczał taksówki, ale dzięki pomocy kolegów otrząsnął się i udało mu się dotrzeć do drzwi knajpy.
W środku było wesele . Początkowo lekka konsternacja , bo nie chcieli nas obsłużyć, ale ktoś z personelu powiedział ,że dzwoniono w naszej sprawie i mają nam dać co zechcemy.
Wino , sałatki , mięsa , desery . Wszystko było wyśmienite, a zapewne dlatego, że byliśmy na ostrej gastrofazie smakowało nam podwójnie. Omówiwszy wszelkie małżeńskie doświadczenia, powspominawszy studenckie podboje i rozwiązawszy wszelkie problemy współczesnego świata wróciliśmy taksówką do hotelu. Tym razem 200 dinarów wysupłał Krzemu. Trzeba przyznać , twardy jest... Tym bardziej, że śpi w jednym pokoju z Cieślakiem.
A propos spania.
Zastaliśmy jeszcze w barze hotelowym naszych kolegów. Do ok 23.00 bawiliśmy się gadając o d .. Maryni.
Rozeszliśmy się z niemałym trudem po pokojach, ale nie każdy od razu udał się na spoczynek.
Ja po 5 minutach leżałem z nosem w poduszce i w pozycji z jaką wszedłem do pokoju. Moje zwłoki przeleżały tak do ok. 2.50 kiedy to brat postanowił wrócić do pokoju. Mój sen wtedy to właśnie się zakończył. Nie wiem czy to jego szwagier podsunął mu kontrakt z firmą Stihl, czy może chęć zaistnienia na desce rozdzielczej samochodów marki Porsche, jako napis obok guzika podnoszącego walory dźwiękowe tłumika modelu np. 911 Carrera.


Takie piłowanie na przemian z warkotem, dobywało się z wnętrza mojego brata ,że miałem ochotę wystawić go na balkon hotelowy. Jedyne co mnie powstrzymało to zbyt wąskie drzwi. Momentami miałem wrażenie, że jest ich dwóch. Jeden chrapie w środku , a drugi dodaje coś od siebie paszczą zewnętrzną . W pewnym momencie odezwał się jakiś trzeci mówiąc w powietrze:”tak , mhm, nie no , tak..”
Ja pie...ę, gość jakby połknął organy. Myślałem, że jestem w stanie to przemóc. Do piątej walczyłem ze sobą by zasnąć. Ok. szóstej stwierdziłem, że nadrobię pisarskie zaległości , a potem czekałem już tylko na śniadanie.
Ok. 8.00 1.maja spotkaliśmy się wszyscy na śniadaniu. Głównym problemem dzisiejszego dnia był poziom promili we krwi niektórych uczestników wycieczki. Pomiary u rekordzisty sięgnęły 1,6 . Decyzja była taka, że podobnie jak w dniach poprzednich dzielimy się na dwie grupy z tym, że teraz musimy naszego championa podłączyć do grupy czekającej z wyjazdem.
Adaś z Jarkiem , Maćkiem i Jackiem wyjechali wcześniej do Niszu, tam mieli coś do załatwienia , po czym mieli spotkać się z nami w Sjenicy gdzie mieliśmy zarezerwowany nocleg. Nasza czwórka miała zaopiekować się Dżizusem.
Panie z hoteliku Vila Delux bezpardonowo dały nam do zrozumienia, że doba hotelowa dobiegła końca i pospiesznie powinniśmy opuścić pokoje. Cóż było robić. Zapakowaliśmy się na motocykle. Mżawka która była od rana słabła z każdym kwadransem, ale mimo tego drogi były wciąż bardzo mokre, co za tym idzie śliskie i niebezpieczne do jazdy.
Postanowiliśmy wsiąść mimo wszystko na motocykle i podjechać do miasta , aby tam w spokoju znaleźć knajpę w której przeczekamy opadający poziom ognistej wody we krwi. Właściciel hoteliku na odchodnym podał nam namiary na restaurację , która powinna być czynna przez cały dzień. Wklepałem ją w nawigacje i po sznureczku powolutku doczłapaliśmy się do celu. Niestety knajpa była zamknięta, a na końcu ślepej uliczki, gdzie znajdowała się owa restauracja stał patrol policji z trzema funkcjonariuszami. Znając naszą trudną sytuację , postanowiłem zaatakować i od razu podjechałem do nich, zeskoczyłem z motocykla i zapytałem , czy nie mogą nam podpowiedzieć gdzie znajdziemy najbliższą knajpę , bo chcemy coś zjeść. Policjant zaskoczony obrotem sprawy, pomyślał chwilę i pogadał z gościem , do którego przyjechał, a ten wpuścił nas znajdującym się dosłownie metr od nas, wejściem na tyły baru . Udało się dzięki temu uniknąć niesympatycznej konfrontacji z patrolem , co jedynie musieliśmy przypłacić zamówieniem paskudnego żarcia, jakim dysponował tenże bar. Postanowiliśmy zaczekać tu jakiś czas , jednak zapachy i wręcz niemożliwe do konsumpcji jedzenie zmusiło w końcu chłopaków do przeniesienia się do pobliskiego ogródka przy hotelu. W tym samym czasie ja z Dżizusem zwiedzaliśmy miasto. Obeszliśmy chyba z połowę miasta. Zabłądziliśmy w dzielnicę targową, wyszliśmy praktycznie na obrzeża miasta by w końcu małymi uliczkami dotrzeć do miejsca zbiórki. W tym czasie opadła mżawka , wyschły ulice lecz poziom naszego kolegi nie chciał spaść poniżej dozwolonych tutaj 0,5 promila. O godzinie 13.30 podjęliśmy decyzje ,że jeśli mamy dojechać dziś do Sjenicy to jest to ostatni moment na to by wyruszyć i dojechać o przyzwoitej godzinie. Dżizusa musimy zostawić tu do jutra. Ponieważ siedzimy pod hotelem, z noclegiem wg bookingu za 106 zeta, to nie ma problemu z zaokrętowaniem.
My mamy zarezerwowany nocleg w Sjenicy , którego nie możemy odwołać , w przeciwnym wypadku i tak poniesiemy koszty za wszystkich. Decyzja podjęta. Zostawiamy koledze alkomat, dwie nawigacje, namiary na nas wszystkich, namiary na hotel i spotykamy się albo jutro , albo pojutrze w ustalonych miejscach.
O 14.00 jesteśmy gotowi do drogi. Kierujemy się wg nawigacji i mamy przed sobą 365 km z czego ponad 2/3 to góry. Pogoda jest nie za ciekawa, ale nie pada. Wyjeżdżamy na drogę, od razu wszyscy musimy zatankować. Po kilkunastu kilometrach zaczyna znowu być zimno i pojawia się lekka mżawka. Niestety nie ma czasu na wolną jazdę. Minimum setką prujemy na Zajecar, Boljevac . Dalej w kierunku autostrady. Po drodze zatrzymujemy się na kawę. Zimno, ręcę marzną . Ja zakładam mufki na manetki i od razu czuję się bardziej komfortowo. Lecimy przez jakieś góry w których dopada nas mżawka , deszcz i mgła. Gorzej być nie może. W pewnym momencie stajemy, bo Cieślak musi się ubrać w kondoma.
Po ok. 10 minutach zjeżdżamy z gór i wpadamy na drogę , która wyglądała jak nasza ziemia obiecana. Chmury zostały za nami. Wyszło piękne słońce wymuszające używanie blendy. Tutaj przyspieszamy , wpadamy na autostradę, co dziwi Cieślaka, którego nawigacja ciągnie w jakimś dziwnym kierunku. Nie po raz pierwszy zresztą. Ja i Maciek wpadamy na autostradę, którą mamy przejechać tylko ok 10 km, by zaraz potem z niej zjechać. Przed zjazdem staje na poboczu, bo nie widzę Krzema i Młynka. Po kilku minutach pojawiają się w lusterkach. Później nam powiedzieli, że na bramkach zepsuł się system i nie mogli odebrać biletów.
Przejeżdżamy bramki opłat i wjeżdżamy na stację by zatankować.
Cieślak zdejmuje kondoma ;-) .
Cały czas w kierunku na Krusevac jedziemy w pełnym słońcu. Wpadamy na świetne drogi , wąskie w górach i w sam raz na motocykl. Kładziemy się na podnóżki, bawimy się drogą. Po to tu przyjechaliśmy. Drogą przez Aleksandrovac wpadamy w końcu na główniejszą trasę na Novi Pazar. Mimo tego cały czas mamy zakręty i zabawa na motocyklu jest przednia.
Pozostało nam ok. 60 km do Sjenicy , gdy zaczyna zapadać zmrok. Robi się już mniej fajnie. Jako prowadzący odliczam nerwowo kilometry. Póki co jadąc przez miasto widzimy meczety, podświetlone sklepy i coraz więcej ludzi na ulicach. Na południu im późniejsze popołudnie tym mniejszy skwar i więcej spacerowiczów
Za Novi'm Pazarem przejeżdżamy już tylko przez wioski. Za jedną z nich Bele Vode trafiamy na hardcorowy odcinek drogi i to praktycznie w całkowitej ciemności. Włączam moje niezawodne dalekosiężne reflektory, ale one świecą na wprost motocykla , a zakręty są na agrafkę. Do tego za nami samochody, z na przeciwka samochody, zakręty ciasne , strome pod górę, potem w dół.
Z opowieści późniejszej , wiem ,że jeden z naszych kolegów położył na tych zakrętach motocykl za dnia, a co dopiero jak jest ciemno ?!
Te ostatnie 40 km do Sjenicy z niejednego chłopca uczyniły mężczyznę ;-) .
Potem były już tylko długie proste i wjazd do miasta,tutaj już bardziej opustoszałego . Pora też inna. Było ok. 21.30.
Bezbłędnie nawigacja prowadzi nas pod drzwi hotelu z którego wychodzi człowiek pokazujący, że mamy wstawić motocykle do garażu podziemnego. Co prawda garaż jest jakby w stanie budowy, ale cieszy nas ,że sprzęty będą zamknięte pod kluczem. To ułatwia sen.
Motocykle naszych kolegów już tam są. Fajnie, że dotarli tu za dnia. Nie musieli mieć tego stresu. Jazda po bałkańskich drogach po zmroku jest delikatnie mówiąc ryzykowna. Stan asfaltu, liczne wyrwy, mnogość kolorów łat w drodze powoduje, że nigdy nie wiemy czego i gdzie można się spodziewać.
Zajmujemy pokoje które okazują się przestronne. Czysto i wygodnie. Od razu idziemy do restauracji . Tam jak co wieczór zamawiamy butelkę białego wina i wszelkie specjały regionu.
Wszystko okazuje się znakomite. Sery , wędliny, warzywa. Nie wiemy czy to zmęczenie, głód czy rzeczywiste walory smakowe. W dobrych humorach idziemy do pokoi. Kąpiel i spanie, spanie i spanie...
Poranek budzi nas pięknym słońcem.


Wystawiamy motocykle z garażu. I ruszamy w kierunku najpierw stacji paliw. Musimy zatankować. Pierwsza stacja nie ma paliwa – skończyło się . Kolejna stacja nas zaopatruje. Wyjeżdżamy ze stacji , ale tutaj ja popełniam drobny błąd w nawigacji. Chcąc usunąć punkt "Stacja paliw" usuwam punkt trasy Mokra Gora. Tam mieliśmy się spotkać z Dżizusem, który miał do nas dobić po nocy.
Skutkuje to tym ,że najpierw jedziemy do miejscowości Priboj , gdzie orientuję się ,że musimy zmienić kierunek i wjechać na „gorszą drogę”. Ta droga jednak okazuje fantastyczna. Jedyna niedogodnością jest konieczność wjechania do Bośni i później z powrotem do Serbii. Czekało nas zatem stanie w kolejkach przed budkami celnymi. Na Wjeździe do Bośni okazuje się, że żona Cieślaka nie zapakowała mu zielonej karty. Przynajmniej on tak twierdzi. Z tego co mówił , czeka ją za to sroga kara w domu... Kosztuje go to 15 EUR za zakup tego ubezpieczenia. Pokonujemy trasę w kierunku Mokrej Gory. Trasa jest świetna. Pogoda nam sprzyja , jesteśmy bardzo zadowoleni. W Mokrej Gorze spotykamy odjeżdżających z parkingu naszych kolegów, którzy zgarnęli już Dżizusa. Ruszają w kierunku granicy , gdzie niestety spotyka ich dość długa kolejka do celników.
My tymczasem jedziemy do skansenu Kusturicy.


Tam siadamy w restauracyjce i zamawiamy posiłki.



W międzyczasie zapoznaję Angelę, Serbkę. Z miłą dziewczyną rozmawiam o tym jak Serbowie pracują nad tym , by przekonać zagranicznych turystów, by chcieli odwiedzać ich kraj. Sama przyznaje, że marketing jaki jest wokół Serbii niestety nie przekonuje by chcieć tu przyjeżdżać.


Po wykonaniu obowiązkowych fotek ruszamy w kierunku granicy z Bośnią.


Chłopaki jadą przodem. Ja po drodze zajeżdżam jeszcze na stację, gdzie stoi pociąg z filmu Kusturicy.Bez zsiadania z motocykla robię fotkę i pędzę w kierunku granicy.



Tu okazuje się ,że kolejka praktycznie zniknęła przez co szybko jedziemy w kierunku Sarajewa. Droga sympatyczna. Tylko miejsca w których przejeżdżamy prze tunele jest nieprzyjazna motocyklistom. Często brak oświetlenia w tunelach, wilgotne podłoże, także remontowana nawierzchnia stanowi realne zagrożenie dla jednośladów. Po drodze mijamy ze trzy patrole policji. Udaje nam się póki co uniknąć spotkań z nimi , przynajmniej z powodu wykroczeń.
Na około 20 km przed Sarajewem zaczyna się korek, który kończy się dopiero w mieście. Wszyscy wracają do miasta po weekendzie. Miasto nas zaskakuje swoim obrazem. Wszyscy zgodnie stwierdzamy, że Belgrad przy Sarajewie wygląda jak biedne miasto gminne. Jesteśmy w szoku, że zaledwie 25 lat po tak strasznych przeżyciach udało im się to wszystko tak odbudować. Podjeżdżamy pod hotel i jak się okazuje w niedługim czasie trafiają tu nasi koledzy. Wjeżdżamy do podziemi gdzie zostawiamy motocykle i możemy zajmować pokoje.
Na wieczór postanawiamy wyruszyć w miasto w poszukiwaniu restauracji.
Po kąpieli wszyscy spotykamy się w barze na dole. Michał zagaduje najpierw recepcjonistkę , a później kelnera o polecane restauracje. Panie z recepcji polecają jakąś marokańską knajpę, ale kelener strzela w dziesiątkę. Dostajemy adres restauracji Kod Kibeta. na drugim końcu miasta na wzgórzu. Trzeba tam dojechać taksówką.


Zamawiamy takową i naszą czwórką jedziemy z „Miką Hakkinenem” pod wskazany adres.


Lekko oszołomieni jazdą po górskich uliczkach miasta z prędkością grubo ponad dozwoloną, docieramy na miejsce. Wchodzimy do lokalu i jesteśmy lekko oszołomieni. Z zewnątrz wyglądający na zwykły domek z małą galerią na parterze wnętrze ma niesamowite. Uwagę przykuwa precyzja wykonania pomysłów architektonicznych. |


Czystość, pomysłowość rozwiązań. Dopełnienie zachwytu stanowiło wejście na czwartą, ostatnią kondygnację.
Najwyraźniej mamy szczęście, bo nie zawsze wpuszczają tu gości bez rezerwacji.


Zajmujemy wolny stolik w środku sali ,ale naszą uwagę przykuwają stoliki przy samym oknie.


Okno na całą ścianę poddasza odsłania widok z panoramą na Sarajewo.


Z góry widać całe miasto jak na dłoni. Rzadko kiedy nam opadają kopary, ale tutaj właśnie tak się stało. Jesteśmy zauroczeni miejscem i niesamowitym klimatem wnętrza restauracji. Jak się później okazuje wszystkie dania zamówione są wyśmienite. Nie ważne czy ryba, czy jagnięcina, czy kurczak. Wszystko nam smakuje. Może desery mogły być jak na nasz gust mniej słodkie , ale taki to urok południa.
Nic dziwnego ,że tę restauracje odwiedzali m.in. Robert de Niro, Morgan Freeman, Benicio del Toro, Jeremy Irons , Mikey Rourke i wiele innych znanych postaci.



Widać to na licznych fotografiach w korytarzach restauracji.


Wyjeżdżamy stąd ok. 22.30 i udajemy się taksówką niezdecydowani, najpierw do hotelu spod którego od razu każemy się zawieźć na Stari Grad. Przechadzamy się uliczkami starego miasta.


Wąskie, z licznymi sklepikami, barami, palarniami nargilli. Idziemy piechotą do hotelu. Zmęczeni w końcu siadamy w barze hotelowym i jeszcze nocnymi Polaków rozmowami wykańczamy kolejne butelki wina. Wieczór skończyliśmy grubo po północy.
Na następny dzień czworo z nas tj. Dżizus, Maciej , Jarek i ja postanawiamy nie jechać na wycieczkę w kierunku Mostaru. Osobiście potrzebowałem dnia na odpoczynek od siodła, a poza tym chciałem zobaczyć dokładniej Sarajewo za dnia.

Spotykamy się rano w lobby hotelowym. Nie wiem co chłopakom po tej nocy chodziło po głowie, ale wesoło było już od śniadanka...



Obiecałem Jackowi pomoc w naciągnięciu łańcucha. Biedaczysko miał złamane w obu rękach środkowe palce. Nie wiem co nimi robił, ale z takimi przetrąconymi nie da rady sensownie działać przy motocyklu. Poszukiwanie klucza 22 i wymyślanie sposobu, jak odkręcić śrubę ośki zajęło nam trochę czasu. W końcu wspólna myśl techniczna wygrała. Udało się sprawdzić łańcuchy także Jarka i Dżizusa. Chłopacy wyjechali na trasę. My ok. południa wyszliśmy na miasto.


Tym razem zwiedzałem Stari Grad za dnia.



Był równie niesamowity jak nocą.



Tutaj udało mi się zakupić prezenty dla moich wszystkich dziewczyn. Poznałem sympatyczną sprzedawczynię, która pomogła mi wybrać bransoletki. Trzeba przyznać, że dziewczyny w Bośni są dużo bardziej otwarte niż w Serbii. Szybciej można z nimi nawiązać kontakt. Co prawda znajomość języków obcych wśród obsługujących nawet w hotelu jest dość słaba, ale widać ,że starają się nadrabiać uprzejmością i życzliwością.

Mijamy wiele mniejszych knajpek, palarni, piwiarni


W jednej z nich zasiadamy na spoczynek


Później znowu spacerujemy


Po dwóch godzinach spaceru osiadamy w restauracyjce o nazwie Club TO BE u sympatycznej Serbki Sary


przygotowała nam platery wegetariańskie i wszystko podlaliśmy domacim białym winem.


Przy sąsiednim stoliku poznaliśmy parę francuzów. On przyjechał wykładać na Akademii Sztuk Pięknych w Sarajewie. Był onegdaj w Polsce. Opowiadał nam jak był z akcja humanitarną ćwierć wieku temu w Bośni. Rzadko udaje się spotkać sympatycznych francuzów i do tego znających język angielski i chcących się nim posługiwać. Było wyjątkowo sympatycznie.
Po wszystkim ruszyliśmy na spacer poza Starym Gradem.


Zwiedzaliśmy ulice miasta , gdzie np. natknęliśmy się na pomnik Jana Pawła II stojący przed kościołem katolickim, któremu najwyraźniej nie przeszkadza obecność, w niewielkich od niego odległościach,  meczetów.



Tu nawoływania Muezinów mieszają się z gwarem miasta i dźwiękiem dzwonów katolickich kościołów.



Po drodze znalazłem sklep, przed którym stał manekin. Ponieważ , zainteresowała mnie burka wystawiona w oknie postanowiłem zapytać ile kosztuje. Wchodząc do sklepu musiałem ominąć manekina. W momencie gdy przechodziłem obok niego , owy manekin się poruszył i ruszył za mną do sklepu.
Wow... Byłem w szoku. Manekinem okazała się sprzedawczyni ze sklepu. Byłem tak zszokowany ,że zapomniałem o co chciałem zapytać. Wyszedłem, ale po kilkunastu minutach postanowiłem powrócić i dzięki temu , poprosiłem owego "manekina", by zrobiła sobie ze mną zdjęcie.


Wizyta ta zaowocowała zakupem nakrycia głowy dla mojej małżonki. Jak się później okazało , nie wiedzieć czemu, żona nie chciała w niej iść na miasto... ;-)



W końcu dochodzimy w okolice naszego hotelu Holiday.
Zmęczeni wielokilometrowym spacerem, udajemy się na popołudniową drzemkę. Trzeba powiedzieć, że nasz hotel jest położony przy słynnej Alei Snajperów i pamięta jeszcze odgłosy strzałów. Na każdym kroku zobaczyć można pozostałości po kulachw ścianach budynków...


Czekamy na naszych kolegów , którzy w tym dniu pojechali zwiedzać Mostar.




Jechali przepiękna trasa przez Jablanicę.



Kiedy wrócili, wybraliśmy się w stałym składzie naszej czwórki znowu do restauracji Kod Kibeta. Tym razem dokonaliśmy wczoraj rezerwacji na dziś i stolika przy samym oknie na najwyższym piętrze. Po wyjściu z taksówki i wejściu na pierwsze piętro , przywitał nas właściciel restauracji, ten sam , którego zdjęcia widnieją na ścianach restauracji , u boku sław z całego świata.



Ponownie zamawiamy dania i ponownie jesteśmy uraczeni kolacją. Tym razem przy sąsiednim stoliku siedzą cztery przepiękne dziewczyny Serbki. Niestety nie miały ochoty na integrację , ale z przyjemnością przyjęły od nas grzecznościowy prezent w postaci piosenki, w wykonaniu zaznajomionych już z nami muzyków.
O 23.00 grzecznie powróciliśmy do hotelu, by nazajutrz móc od rana wyjechac w stronę Perucaca,
Wyjechaliśmy ok. 9.30. Tym razem Cieślak dał na siebie czekać ok. 20 min. Grupa nr 1 – czyli składająca się z piątki naszych kolegów odjechała już spod hotelu. Z pewnych względów jazda idzie im wolniej, więc nasze spóźnienie z wyjazdem pozwoliło nadrobić im czas. Kiedy w końcu i my wyjechaliśmy, można było opuścić Sarajewo, które wszyscy wspominamy niezwykle miło. Jestem przekonany, że jeszcze tu wrócę, nie wiem czy na motocyklu, być może przy okazji off roadowego wyjazdu, ale na pewno muszę odwiedzić Mostar , który ponoć jest urzekający.
Droga w kierunku Vyszegradu upłynęła nam na bardzo miłej jeździe.



Dużo zakrętów , szybka trasa na motocykl. Tuż przed tym miastem dogoniliśmy naszych kolegów z którymi na moście na rzece Drin zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcia.




W samym Vyszegradzie nasza czwórka udała się na posiłek w restauracji tuż nad rzeką.




Tutaj spotkaliśmy grupę polskich motocyklistów z Łodzi, którzy wracali z Belgradu i tak jak my kierowali się do Mokrej Gory. Wracali z Albanii i Macedonii. Jak się okazało , w kraju tym nie było aż tak strasznie jak nam wcześniej opisywał zaznajomiony po drodze Serb.
Wyruszyliśmy w kierunku Bajina Bastia, gdzie na środku rzeki na skalistym wypiętrzeniu, można zobaczyć dom pośrodku wody.




Tutaj zamówiliśmy kawy i wodę. Końcówka trasy tuż przed dzisiejszym celem czyli Perucacem upłynęła nam na ucieczce przed deszczem. Na szczęście udało się. Dojechawszy do hotelu Vila Drina ,ustawieniu motocykli i ich rozpakowaniu , rozpadał się ciepły wiosenny deszcz. My natomiast razem z naszymi kolegami, którzy już od jakiegoś czasu biesiadowali w restauracji , udaliśmy się na posiłek.
Tym razem królowały na stołach ryby, ale nie zabrakło także tradycyjnych potraw serbskich.
Rozmowy dokańczaliśmy na pokojowym tarasie. Tego wieczoru mieliśmy się spotkać razem w dziewiątkę ostatni raz w pełnym składzie, choć plan obejmuje jeszcze możliwość jednego wieczoru w Olomoucu w Czechach za dwa dni. Nie wiemy jednak czy uda się wszystko zgrać i czy pogoda pozwoli nam wszystkim na dotarcie w jedno miejsce. Będziemy się starać , ale to czas pokaże.
Nad ranem zjedliśmy śniadania w restauracji nad samym brzegiem ponoć najkrótszej rzeki w Europie.



Coś mi się nie zgadza z tym co znajduję w dostępnych źródłach, ale dla nas świadomość, że dojechaliśmy w wyjątkowe miejsce dodatkowo budowało rangę naszej wycieczki.



Owa rzeka ma 365 m długości.
Wyjeżdżamy z Perucaca jak zwykle w dwóch grupach, jednak już po kilku kilometrach jedziemy wspólnie co jest spowodowane remontami na drodze. Liczne wahadełka powodują, że wpadamy na siebie w okolicy Bajina Bastia. Wspólnie jedziemy do rozwidlenia na Valijevo. Tę trase znamy z Michałem z zeszłego roku. To kręta górska droga, co powoduje, że niektórzy z naszych kolegów chcieli jej uniknąć. Oni kierują się główniejszym traktem na Loznice.
Wjeżdżamy w górę. Samochody rozdzielają nas i jadę przodem. Przez jakiś czas nie widzę kolegów w lusterkach. Ze względu na brudnaą drogę i dużą ilość żwirku na asfalcie kilkakrotnie mam uślizgi tylnego koła. W jednym momencie nawet przednie koło zahacza o pobocze, co na szczęście udaje się opanować i powrócić na asfalt. W pewnym momencie postanawiam się zatrzymać i sfilmować z góry drogę którą jechaliśmy, Widok, mimo braku słonecznej pogody i tak zapiera dech w piersi. Tym bardziej z moim lękiem wysokości i przestrzeni. W tym czasie gdy próbuję zrobić ujęcia trasy chłopacy mnie mijają. Tylko Misiek na mnie czeka. Za chwilę jedziemy we dwójkę razem. Dojeżdżamy do małej wioski, gdzie nawigacja proponuje mi skrót. Czemu nie. Jedziemy , może uda się przegonić chłopaków. Wg nawigacji powinniśmy kilka minut zyskać. W pewnym momencie , na końcu wioski, nasza droga , węższa od poprzedniej ślepo kończy się szlabanem, za którym jest już tylko …. jezioro. Ja wybucham śmiechem, Misiek w tym czasie nawraca motocykl. Po chwili i ja próbuję zawrócić, ale ta operacja kończy się zblokowaniem przedniego koła i glebą motocykla. Widzę w oddali plecy Michała, ale ten nie widzi sytuacji. Odjeżdża.
Próba podniesienia ponad 300 kg spełza na niczym. Zaczynam więc wypakowywać torby z kufrów, dziękując, że zakupiłem owe torby w drodze przez Wrocław. Próbuję znowu i nic. Po kilku minutach słyszę znajomy dźwięk Road Stara. Michał obliczył, że powinienem już dawno go dogonić. Zsiada z motocykla i pomaga mi postawić Trampka. Okazało się ,że przednie koło wleciało w jakąś szczelinę między betonowymi płytami ukrytą w trawie i dodatkowo zaparte zostało przez kamień wielkości pięści. Nie miałem szans, żeby się nie położyć.
Po ustawieniu motocykla w bezpiecznej pozycji , zapakowałem torby i ruszyłem za Michałem.
Przy wyjeździe ze wsi w której miałem owe zdarzenie , dowiedziałem się o co chodziło... Miejscowość nazywała się Pokuta ... :-)
Na trasie odebrałem telefon od Krzemcia , który z Cieślakiem zatrzymali się w przydrożnej restauracji i byli zaniepokojeni nasza nieobecnością. Dojechaliśmy do nich. Michał zamówił kawę. Dalej Ruszyliśmy w kierunku Belgradu i obwodnicy. Droga wyjątkowo paskudna, pełna osobówek, prędkości na poziomie 40-50 km przelotowej, dużo zabudowań. To wszystko sprawiało, że byliśmy znudzeni, zmęczeni i zniechęceni jazdą. W końcu wpadliśmy najpierw na obwodnice Belgradu , później na autostradę w kierunku Novego Sadu. Towarzyszył nam potwornie mocny wiatr, który na otwartej przestrzeni powodował, że lekkie motocykle czyli głównie mój i Krzema momentami jechały pod dość ostrym kątem, tak by kontrować przechyły od podmuchów. Cieślak wydarł do przodu i tak na prawdę skończyło się to tym, że przekraczał granice dużo szybciej niż my. Nasza trójka jechała wolniej. Do tego na jednej z bramek Krzemciowi wypadł bilet pod motocykl, nie mógł go najpierw znaleźć, a później musiał go wysuczyć. Niestety to również spowolniło naszą jazdę. Nie ma tego złego, bo summa summarum okazało się , że burza nas wyprzedzała, Jechaliśmy zatem po mokrej drodze , ale raczej nie w deszczu. Cieslak za to miał dodatkowo opad. Uczeni zeszłorocznym wyjazdem, postanowiliśmy zjechać kilkanaście kilometrów przed granicą z autostrady i wjechac na przejście graniczne dla lokalesów. To była dobra decyzja, bo w zasadzie od razu podjechaliśmy pod budki celników. Po szybkiej odprawie nie wracaliśmy już na autostradę, tylko lokalnymi drogami dojechaliśmy do Segedynu. Wcześniej musiałem jeszcze przekazać Cieślakowi namiar na hotel, który to i tak pomyliłem, bo tego dnia rano zmieniłem rezerwację , ze względu na lepsza ofertę. Ostatecznie wszyscy odnależliśmy się w hotelu Art w centrum miasta i co najważniejsze niedaleko naszej z Michałem ulubionej restauracji segedyńskiej.
Po wstępnej toalecie i zażyciu sauny mogliśmy iść na miasto . Udało się usiąść w restauracji Halaszcsarda , gdzie były praktycznie wszystkie stoliki zajęte. Dania były wyśmienite, podobnie jak wina i obsługa. Restaurację polecam ze wszech miar, bo jedliśmy tu już kilka razy. Porcje wielkie i bardzo dobre, a rachunek pomimo spożywania najdroższych win nie zabił nas swoją wielkością.
Wróciliśmy do hotelu spacerem przez główną ulicę starówki.
Spaliśmy jak dzieci.
Nad ranem rozliczyliśmy pokoje i po śniadaniu byliśmy gotowi do drogi. Okazało się ,że Cieslak chce jechać bezpośrednio do Kielc o ile warunki pogodowe pozwolą. Pożegnaliśmy się zatem na zapas i wyruszyliśmy każdy w swoim tempie. Nasza trójka ruszyła na trasę do Olomouca , która liczyła ok 560 km. Nudny autostradowy przelot odbywał się na szczęście w miarę słonecznej aurze.
Pod sam koniec drogi mijaliśmy naszych kolegów , którzy ostatnią noc spędzili ponownie w Vińskim Dvorze. Później gdy my tankowaliśmy oni znowu nas minęli. Ostatecznie spotkaliśmy się w hotelu Ibis w Olomoucu. Tutaj, po rozpakowaniu w hotelowych pokojach i drobnych zabiegach higienizacyjnych zamówiliśmy 8 osobową taksówkę i pojechaliśmy do restauracji u Drapala. Muszę tu dodać, że była to najkrótsza trasa taksówkowa tego wyjazdu. Zamówiony wcześniej stolik, przez recepcjonistkę Ludmiłę, już na nas czekał. Obfita kolacja z Pecenymi kolankami, Houskovymi knedlikami oraz piwem i winem, zeszła nam na miłym podsumowaniu wyjazdu.


W dobrych humorach i z pełnymi brzuchami wybraliśmy się na spacer po starówce Olomouca, który przedłużył się w spacer do hotelu. Tam każdy z nas grzecznie udał się na spoczynek.
Rano od 6.30 mieliśmy śniadanie. Nie wiem o której wstali pozostali, ale Krzemu , który miał do pokonania na dziś ponad 700 km, chciał wyjechać jak najszybciej. My z Michałem postanowiliśmy także wstać tak wcześnie jak się da i wyjechać do domu skoro świt. Niestety nie pożegnaliśmy się z innymi kolegami. Zaraz po śniadaniu ok. 7.00 wyjechaliśmy na trasę. Michał z Krzemem w kierunku Gliwic na autostradę, a ja w kierunku gór i przejścia w Boboszowie. Uznałem, że nie chce nadrabiać ponad 100 km i ryzykować korka na bramkach przed Wrocławiem w dniu powrotu połowy Polski z weekendu majowego.
Umówiliśmy się z chłopakami na smsy zaraz po przyjeździe do domów. Krzemciu miał dawać znać z trasy z postojów. Wiem, że ostatnie 200 km przejechał w deszczu. Cóż, przy całej ostatniej aurze w Polsce to i tak niezły wynik.
Około południa dotarłem do domu , podobnie jak Michał. Z tym ,że mnie udało się zrobić cztery fotki z fotoradarami i moim „pozdrowieniem” dla pracowników obsługi, natomiast Misiek miał spotkanie z patrolem za prędkość. Dobrze, że tylko takie zakończenie.
Jadąc do domu znaną mi bardzo dobrze trasą z Wrocławia myślałem sobie, że musiały nas prowadzić dobre duchy. Mimo, momentami trudnej trasy na całym wyjeździe, mimo czasem bardzo trudnych warunków pogodowych, przy drobnych kłopotach technicznych dojechaliśmy cało i zdrowo do domów. Ja osobiście jadąc na drodze z Kłodzka do Wrocławia zrobiłem sobie jeszcze pamiątkowe zdjęcie na tej samej stacji , na której w zeszłym roku takie zdjęcie robiliśmy z Michałem i Adamem po udanym wypadzie Balkan Trip 2016.



Dziś nie było ich przy mnie na zdjęciu, ale będę czekał na następny taki wyjazd w ich towarzystwie do któregoś z miejsc, które już lęgną się w planach. Wyjazd był bardzo udany. Poznaliśmy dużo życzliwych ludzi, zobaczyliśmy różnice między np. Belgradem i Sarajewem. Odkryliśmy nowe miejsca do których będziemy zapewne chcieli kiedyś wrócić. Nie wiem tylko czy na te powroty będzie czas, bo jest jeszcze tyle nowych miejsc do zobaczenia...



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

ISLANDIA kraina lodowców , wiatru i wulkanów

No i nadszedł ten długo oczekiwany moment .... Wyjazd do Mekki off roadowej Europejczyków miał się właśnie rozpocząć. 28.07.2011 r....