środa, 15 czerwca 2016

Bałkany 2016 - etiuda na dwa RoadStary i Trampka(i)



Wyjazd na Bałkany rozpoczął się od 3 dniowego corocznego branżowego spotkania koleżeńskiego.
Oczywiście formuła opiera się o wędkarskie hobby. W tym roku padło na wędkarstwo muchowe. 15 chłopa postanowiło nauczyć się machać wędką jak batem i równo przetrzepać San w poszukiwaniu pstrągów i lipieni.
Czwartek 19 maja wyjechałem z domu ok. 9.30.. Byłem umówiony z kolegą (Krzemem), który motocyklem miał jechać z Gdańska. Punkt zborny w Piotrkowie Trybunalskim ok 13.00.
Po drodze Łódź i niestety jak zwykle korki. Chciałem objechać to miasto , ale trasa z autostrady na Uniejów wg znaków okazała się zamknięta. Zatem przejazd przez aglomerację był konieczny.
Będąc już w kontakcie telefonicznym zgadaliśmy się z Krzemem,że jest kilkanaście minut drogi przede mną. Przejazd przez Tuszyn i już spotykamy się na stacji. Tankujemy do pełna i jazda w kierunku Bieszczad.
Teraz naszym celem pośrednim były Ropczyce. To punkt , w którym przecinać się mają drogi kolegów z Dzierżoniowa (Bobra) i Ostrowa (Miśka vel. Brata) , także na motocyklach.
Ja prowadzę, jednak niestety , moja nieszczęsna nawigacja, po zimowym staniu w garażu, ma jakiś problem ze stykami ładowania. W pewnym momencie odmawia współpracy i urządzenie nie chce zaskoczyć. Zły jestem jak nietoperz w dzień, bo akurat map Polski nie zabrałem ze sobą. Na szczęście z pomocą przychodzi wujek GoogleMaps w telefonie. Dojeżdżamy w okolice Ropczyc, zdzwaniamy się z kolegami, którzy jak się okazało, już tu byli i wyruszyli ok. pół godziny przed naszym przyjazdem. Cóż, dojedziemy zatem jako ostatni. W międzyczasie na postoju demontuję nawigację i próbuję ją jakoś zrestartować. Na szczęście się udaje , co pozwala nam cieszyć się darem nawigowania po wąskich , skrótowych dróżkach przez góry. Drogi szerokości 2/3 normalnego pasa ruchu, na których z trudem często mieściłaby się normalna osobówka, prowadzą nas przez kilkanaście kilometrów do celu. Pogoda piękna, Zachodzące słońce mamy lekko za plecami, więc nie przeszkadza nam ono w podziwianiu widoków. W końcu osiągamy cel. Baza zlotu mieści się w Zwierzyniu. Wpadamy do zarezerwowanego ośrodka tuż po wyprzedzających nas kolegach. Okazało się ,że skrót przez góry dał nam przewagę czasową i na miejsce dojechaliśmy prawie w tym samym czasie. Szybkie powitanie i rozlokowanie w domkach. Rozpoczęliśmy męskie biesiadowanie.
Samczy taniec polegający na lawirowaniu między alkoholem, a zastawionym stołem kolacyjnym przy ognisku trwał przez kolejne 2 wieczory. Oczywiście były i ryby.



Na pierwszym wieczorze , panowie instruktorzy (Maciek i Michał) przygotowani profesjonalnie w rzutnik i slajdy , dali nam wykład o życiu godowym owadów, co miało być wstępem do zrozumienia późniejszych prób łowienia ryb w rzece. Jak się można domyślić, 15 facetów, którzy spotykają się w ścisłym gronie raz lub dwa razy do roku aby ”pogawędzić i posmakować trunków” , niekoniecznie od razu była pozytywnie nastawiona do wykładu. Znaleźli się jednak tacy ,którzy uratowali honor grupy i docenili wysiłek organizatorów.
Po wielu nocnych perturbacjach i krótkim noclegu nastał poranek. Po śniadaniu każdy został zaopatrzony w sprzęt do wędkowania tj. wodery , buty, kamizelkę, podbierak i oczywiście wędkę z kołowrotkiem i pudełkami z niezbędnym drobnym osprzętem.
Odziani w te ciuszki, wyglądający jak faszyści w centrum badawczym nad nową bronią chemiczną, zapakowani do busa , zostaliśmy wywiezieni na brzeg Sanu , gdzie mieliśmy rozpocząć swoją przygodę z wędkarstwem muchowym.
Najpierw sucha zaprawa. Po zmontowaniu wędek suche rzuty na trawie. Na szczęście była śliczna pogoda i nie trzeba było walczyć z wiatrem i deszczem. Szło nam to na pewno gorzej niż to co robimy na co dzień, choć było kilka wybijających się jednostek.
W końcu trzeba było wejść do wody i poszukać ryby w rzeczywistości.
Jedni sprawniej inni może trochę mniej, ale wszyscy z jednym okrzykiem na gębie ( mianowicie „o k...wa”) weszliśmy do wody i poczuliśmy jak nam się kurczą klejnoty. Temperatura i nurt wody, dodatkowo spuszczanej w szybszym niż zwykle tempie, powodował nasze zmrożenie i każdy w tym momencie docenił uwagi organizatorów ,że mamy na siebie zakładać to co mamy najcieplejszego i to wersji na cebulę po kilka warstw.
Po oswojeniu się przez nas wszystkich z myślą ,że nikt z nas nie będzie już ojcem , przez ok 2 godziny przetrzepaliśmy wodę w Sanie, każdy z lepszym lub gorszy skutkiem



Każdej pojedynczej historii nie sposób opisać, jednak zabawy było co nie miara. Po pierwszej turze połowów, nasz kolega o nikczemnym wzroście i najbardziej zbliżonych do idealnych kształtów ciała (czyli kuli), stwierdził ,że już wie na pewno- wędkarstwo muchowe nie będzie jego pasją. Porywany przez nurt rzeki czuje się zgoła niepewnie, zatem pokibicuje nam z brzegu.
Na takich zajęciach , przerywanych obiadkiem podanym na łonie natury (pozdrawiamy Panią Dorotkę i Pana Mirka) zeszły nam kolejne dwa dni.




Niektórzy z kolegów co prawda z góry założyli, że nie łowią, za to czas w Bieszczadach poświęcili na np. loty paralotnią nad górami, zwiedzanie gór na motocyklach bądź po prostu jazdę po okolicznych wsiach autem terenowym organizatorów.
Cudowny weekend dobiegł końca. W niedzielę od rana większość uczestników rozjechała się do domów,a my z Bratem jako ,że czekała nas droga na Bałkany postanowiliśmy sobie jeszcze
jeden dzień zaliczyć w wodzie w poszukiwaniu nowych doznań łowieckich. Ostatni dzień okazał się najlepszym jeśli chodzi o brania. Zapewne ryby poczuły się bezkarne i pozwoliły sobie na żer , gdy już banda myśliwych opuściła ich teren. Wieczór nasz zakończyliśmy w domu p. Dorotki i p. Mirka smaczną kolacyjką z grilla.
Ostatni nocleg w Bieszczadach.

Poniedziałek. 23.05.2016
Wyjazd rano ok. 8.30 –
Droga wiodła nas przez Polańczyk , gdzie w hoteliku zjedliśmy śniadanie, przez Terkę aż do Kamieńczyka, tam zatankowaliśmy paliwo.



Niestety paliwo z tej stacji było chrzczone, co w moim motocyklu objawiało się wyjątkowo uciążliwie. O ile na mniejszych obrotach jeszcze motocykl jakoś dawał radę, to przy prędkościach 80-110 i obrotach ok. 5 000 nie można było przewidzieć jak zachowa się moto np. w zakręcie.  W trasie za granicą ze Słowacją ponownie ujawniły się problemy z nawigacją. Kilkakrotnie musieliśmy się zatrzymywać, by zrestartować urządzenie, które później miało kłopot z odszukaniem satelitów.
Tereny mijane przez nas obfitowały w siedzących przy drogach cyganów, którym niezbyt sympatycznie patrzyło z oczu. W związku z tym niechętnie stawaliśmy. Na szczęście potrafiły być momenty dłuższe, gdzie nawigacja dawała radę.



Udało nam się w końcu dojechać w okolice Miszkolca, gdzie przed wjazdem do miasta zatankowaliśmy ponownie do pełna i mogliśmy podjechać pod wcześniej zarezerwowany hotel.
Tam, na zamkniętym parkingu, pozostawiliśmy motocykle i rozpakowaliśmy się w pokoju. Bardzo sympatyczny hotelik z miłą obsługą .
Wieczorem po kąpieli udaliśmy się na miasto w poszukiwaniu restauracji. Niestety nie było nam dane znaleźć niczego, gdzie można by zamówić tradycyjne węgierskie dania.
Skończyło się na włoskiej pizzy i winie. Miszkolc okazał się w centrum miastem bardzo ożywionym. Dużo młodych ludzi w knajpkach. Różne bary i puby, bardzo ładnie wykończone i z przystępnymi cenami.





My pozostaliśmy w naszej restauracyjce gdzie wino okazało się być wyjątkowo dobre, pomimo że tanie. Drobna uwaga dla panów- tutaj dziewczyny oglądają się za facetami i to nie ukradkiem. Nie ważne czy dziewczyna idzie sama czy z chłopakiem. Praktycznie każda jedna oglądnie się za facetem i obetnie go z góry na dół. Fajnie ...
Powrót do hotelu z lekkim pomyleniem ulic , dopełnił wieczoru. Ja wszedłszy do pokoju zanurkowałem jak stałem na łóżko , a Brat dzielnie przeczytał jeszcze przed snem kilka stron książki.

Wtorek 24.05.2016
Rano wstaliśmy o 8.46 co spowodowało u nas wzmożone prace przygotowawcze, bo śniadanie w naszym hotelu miało być wydawane do godziny 9.00.
Śniadanie okazało się małą porażką, a szczególnie zamówiona jajecznica. Mimo tego, ze względu na sympatyczną obsługę, staraliśmy nie dać poznać po sobie ,że coś jest nie tak.



Po zapakowaniu motocykli dosiedliśmy ich i ruszyliśmy w kierunku Segedu. Niestety po kilkudziesięciu kilometrach dopadły nas dwie niesympatyczne rzeczy. Deszcz , który spowodował konieczność zapakowania się w dodatkowe kondomy i ponowne problemy z nawigacją.
Niestety, gdzieś w połowie drogi okazało się, że ładowanie urządzenia nawigacyjnego wciąż szwankuje i nawigacja bezczelnie się wyłącza. Stawaliśmy ze  dwa razy próbując odczytać punkty z mapy papierowej. Po wstępnym rozeznaniu i zapamiętaniu numerów dróg , ruszyliśmy dalej. Jakimś cudem nawigacja w końcu zadziałała. Ostatnie ok.100 km poszło w miarę łatwo.
Do Segedu dojechaliśmy już rozebrani z foliowanych ciuszków.


Hotel Korona, sympatyczny, w kamienicy, z miłą obsługą. Szybka kąpiel i przebiórka.
Wieczorem wyszliśmy na miasto, jednak ponieważ nie miałem ze sobą nic z lekkich rzeczy p-deszczowych postanowiłem w sklepie z chińszczyzną zakupić lekką kurtkę. Ok 60 PLN pozwoliło
cieszyć są całkiem sympatyczna narzutką z kapturem. Zakup okazał się w punkt. Dosłownie po kilku minutach od wyjścia z hotelu dokąd zaniosłem polarek, zaczęło lać. Kierowaliśmy się do restauracji , którą poleciła nam pani z recepcji .




Restauracja w tradycyjnym węgierskim stylu , bez architektonicznych wodotrysków, ale za to z tradycyjnym jedzeniem.
Tam, po rozmowie z wykształconym językowo kelnerem- mówiącym nie tylko po angielsku i niemiecku, ale także po chińsku i częściowo po polsku ( bo pracował kiedyś w restauracji polskiej w Anglii), zamówiliśmy gulasz na pierwsze danie i paprykarz na drugie. To wszystko podlewane bardzo dobrym białym winem, zakończone tradycyjnym deserkiem – czymś w rodzaju ciasta z bakaliami , pod bitą śmietaną.
Wieczór zakończyliśmy spacerem po centrum Segedu.





Środa 25.05.2016
Ranek tradycyjnie przywitał nas słońcem. Powoli spakowaliśmy motocykle i wciągnęliśmy śniadanko. Trzeba zapamiętać ,że w hotelowych knajpach na południe od Czech bardzo często , albo wręcz w ogóle, nie ma czarnej herbaty. Są albo Earl Grey'e albo coś ziołowego. Podobnie jest z Macedonią. Paskudne zestawienie, zatem jeśli ktoś lubi czarną herbatę śniadaniową, to lepiej zabrać ją ze sobą.
Tego dnia mieliśmy spotkać się z Adamem i Jarkiem jadącymi z Bańskiej Bystrzycy. Ponieważ mieliśmy zapas czasowy, to Miśkowi zechciało się umyć motocykl.



Esteta...
Pojeździliśmy zatem po mieście w poszukiwaniu myjni samoobsługowej.
W końcu udało nam się takową znaleźć. Tam też, byli dwaj inni motocykliści, ale nie załapaliśmy kontaktu. Słońce prażyło i postanowiłem położyć się na trawce. Posilałem się zakupionymi w przydrożnym straganie truskawkami. |Truskawki były niesamowicie aromatyczne. Zapach niósł się na kilka metrów od straganu. Było bosko. W końcu po umyciu i wysuszeniu motocykla , postanowiliśmy jechać w kierunku granicy. W sumie to kilkanaście kilometrów. Aby nie wjeżdżać na autostradę i nie kupować winiety, przejechaliśmy przejściem lokalnym dla osobówek. Po paru kilometrach za granicą, wjechaliśmy na autostradę i dojechaliśmy do najbliższej stacji benzynowej.



Tu postanowiliśmy poczekać na pozostałych. Okazało się,że mamy dużo szczęścia. Po kilku minutach od przyjechania na stację pogoda zaczęła się diametralnie zmieniać. Po ok. 20 minutach tak lało,że nie widzieliśmy przez okna stacji naszych motocykli. Ta aura utrzymywała się przez ok godzinę , po czym zaczęła odchodzić w niepamięć.



Na oczekiwaniu na naszych towarzyszy zeszły nam ok. 3 godziny. W końcu dojechali. Zatankowali paliwo i ruszyliśmy w kierunku Belgradu. Zarezerwowaliśmy po drodze Hotel 1000 Róż za Belgradem. To miejsce okazało się strzałem w dziesiątkę. Świetny hotel, z rewelacyjną kuchnią . Obsługa z czasów komuny, ale zachowywali się naprawdę profesjonalnie. Byliśmy bardzo zadowoleni. Wieczorna nasiadówka przy kilku butelkach wina, zakończyła się niemal zgonem w pokojach.



Tym razem jedyneczki, dały nam odsapnąć od wzajemnego chrapania.
Czwartek 26.05.2016



Świetne warunki i najprawdopodobniej dobre wino, spowodowało, że rano wszyscy w świetnych nastrojach i bez jakichkolwiek perturbacji stanęliśmy przy motocyklach. Wspólna fotka i wyruszyliśmy w drogę.



Kierunek Skopje.
Trasa oczywiście biegła autostradą. Nudne w sumie , bo dość monotonne widoki zmuszały do jak najszybszego opuszczenia tej drogi. Końcowy odcinek autostrady ciągle jeszcze jest dwupasmowy, bo ciągle budowany. Mijałem te budowy już kilka razy w życiu i widać, że budowanie dróg idzie Serbom gorzej niż naszym drogowcom.
Zanim jednak dojechaliśmy do końca czteropasmowej drogi, chłopacy na Road Starach zaczęli zgłaszać końcówkę paliwa. Na którejś z ostatnich czynnych bramek wiedziałem ,że mamy nakręcone ok 215 km  a przebiegi motocykli – tych dużych - to maks 260-270 km. Uznałem,że ta stacja którą mijaliśmy zaraz za bramkami, będzie ostatnią przez nas przepuszczoną i na następnej robimy zjazd.
Ponieważ wcześniej stacje były prawie równo co ok 20-25 km, myślałem ,że nie będzie problemu z tankowaniem. To było błędne założenie. Końcówka autostrady w stronę Macedonii jest najmłodszym odcinkiem i jak się okazało z najmniej rozwinięta infrastrukturą. Jadąc samochodami tak się tego nie odczuwa, ale motocykl i to na głodzie zaczyna być nerwowy. Po przejechaniu kolejnych 30 km bez jakiejkolwiek informacji o stacji zaczęliśmy być wszyscy z lekka nerwowi. Zatrzymałem się na rozjeździe w kierunku Leskovaca , by zapytać jak się sprawa ma. Trampki oczywiście zrobią bez problemu jeszcze z kilkadziesiąt kilometrów, ale Road Stary maja echo w baku. Jeszcze jada i nie przerywają , ale niedługo to nastąpi. W kanisterkach mamy jakieś 4 litry paliwa, zatem ustalamy, że zmieniamy kolejność w szyku. Przodem jadą Road Stary, wolniej i jeśli paliwo się skończy, zjeżdżają na pobocze, gdzie przetankujemy cos z kanistra. W czasie gdy nasze krowy jechały przodem, ja w nawigacji szukam najbliższej stacji i to nie na autostradzie tylko gdziekolwiek w jej pobliżu. Ostatecznie mogłem trampkiem zjechac z autostrady tam gdzie nie ma siatek i przez pole dojechać do jakiejkolwiek drogi , by znaleźć stację z paliwem. Nagle ku mojemu zdziwieniu wyskakuje na nawigacji stacja Shell, ok. 3 km od nas. Było to po przejechaniu kolejnych kilku kilometrów od ostatniej narady. Zdawałem sobie sprawę, że Yamahy mogą zatrzymać się w zasadzie w każdej chwili. Ponieważ nie mieliśmy kontaktu interkomowego wyprzedziłem wszystkich i nakazałem by jechali za mną. Moja mapa z 2014 roku nie miała jeszcze naniesionego dokładnego zjazdu, który ukazał się moim oczom. Poprowadziłem za to na czuja nasza grupę i za 2 minuty wjeżdżaliśmy do innego świata. Wieś , sprawiająca wrażenie ,że zatrzymał się tu czas gdzieś w okolicy z lat 70tych XX wieku - Grdelica. Jej niektóre elementy mogły wyglądać na jeszcze starsze. Tutaj drogę już nawigacja pokazywała dokładnie. Na ryneczku wsi, zatłoczonym starymi pojazdami, rowerami, dwoma autobusami oraz końskimi zaprzęgami należało skręcić w prawo i wąską, także zatłoczoną uliczką , dojechać do owej stacji. W tym momencie zacząłem mieć wątpliwości, jaki koncern chciałby tu wybudować stację. Nie myliłem się . Za 10 sekund naszym oczom ukazała się stacja benzynowa przypominająca te z najstarszych filmów Barei. To ,że nawigacja opisywała to jako shell, musiała być zwykłą pomyłką. Interesowało nas tylko jedno – paliwo. Podjeżdżając do dystrybutorów, naszym oczom ukazała się sympatyczna blondynka, w wieku średnim, odziana w uniform niczym pogranicznik lub czekista, która ze smakiem zajadała truskawki . Kiedy podjechałem jako pierwszy i zszedłem z motocykla, ona bez słowa podała mi jedna truskawkę.



Takiego przywitania nikt się nie spodziewał. Rozmowa zaczęła się kleić sama. Za chwilę znalazł się  brat owej niewiasty, który był bardzo pomocny. Podawał nam nalewaki dystrybutora, wyrzucał za nas śmieci, był na każde zawołanie.
Przyjęli nas tam jak gości w domu. Na stację podjechały jakieś auta z miejscowymi, którzy bez cienia zdenerwowania czekali aż zatankujemy. Ponadto czekali aż zrobimy sobie z zdjęcia z obsługującymi nas dziewczyna i jej bratem.



Przechodnie albo pasażerowie tych oczekujących na tankowanie pojazdów, podchodzili także, by albo nam albo z nami zrobić sobie fotki. Było to niesamowite przeżycie. Jakiś chłop na polskim komarku przyszedł się pochwalić, że wie gdzie jest Polska, a my wyraziliśmy uznanie dla wciąż pracującego wytworu polskiej techniki , który go tu przywiózł. Trudno nam było z tej stacji odjeżdżać. Zastanawialiśmy się nawet, czy może nie przebookować hotelu i nie zostać tu na cały dzień. Wygrał rozsądek. Zapakowani, zatankowani i rozliczeni w Euro, bo oczywiście terminala do kart tam nie uświadczysz, wyruszyliśmy w dalszą drogę.
Ponieważ powróciliśmy do nowo budowanego ślimaka, gdzie nawigacja mi się pogubiła, wyprowadziłem wszystkich na zły wyjazd. Zamiast na autostradę wyjechaliśmy na boczną drogę. Konieczna była nawrotka. Misiek wziął nawrót zbyt zamaszyście i jedna z krów położyła się na drodze. Szybka interwencja spowodowała, że Road Star był już na kołach. Pociekło troszkę paliwa z przelewu. Prawdopodobnie ten mały incydent przyczynił się do późniejszych drobnych kłopotów tego motocykla, związanych ze słabym odpalaniem oraz kłopotliwa pracą na wolnych obrotach. To są nasze przypuszczenia, ale ponieważ relacja powstaje w trakcie trwania wyjazdu, to rozwiązanie zagadki wciąż jest przed nami. 
W Macedonii u progu miasta zaczęły nas witać widoki z biednych dzielnic. Szwendający się żebracy, a na krzyżówkach chłopcy podbiegający myć szyby w autach a także w moim motocyklu. Niestety na mnie nie zarobili. Miałem na wierzchu tylko kartę kredytową. Za to myjący mogli sobie trochę przegazować manetką motocykla, co najwyraźniej sprawiło im przyjemność.
Ponieważ na postoju na Węgrzech użyłem WD40 i rozruszałem styki prądowe mojej nawigacji, problemy z ładowaniem póki co się skończyły. Mogłem zatem prowadzić wycieczkę tuż pod adresy jakie sobie ustaliliśmy. W Skopje mieliśmy zarezerwowany mały hotelik z basenem i sauną . Co prawda oba te udogodnienia, były mikroskopijnych rozmiarów, ale nie było naszym zamiarem z nich korzystać. Chcę tylko powiedzieć, że i takie hotele w rozsądnych cenach można tam znaleźć(rozsądna cena to w tym wypadku dla 4 osób ok 450 pln za nocleg 4 osób w dwóch pokojach ze śniadaniem lub 600 pln na czterech w 3 pokojach w tym dwie jedynki i jedna dwójka – do tego sauna , basen i parking gratis, podobnie jak piwo na łebka i kawa z ekspresu oraz czajniki z kawą i herbatą w pokojach w cenie). Co prawda podobnych rozmiarów – czyli mikro – były miejsca parkingowe za bramą. W sumie mieściły się trzy średniej wielkości samochody osobowe , albo dwa takowe i nasze 4 motocykle. To było też powodem, że podczas naszego krótkiego pobytu musieliśmy dwukrotnie przestawiać maszyny, by jakieś auto mogło wyjechać. To „udogodnienie” jednak nie zaburzyło sielanki pobytu.
Pokoje mieliśmy rewelacyjne. Duże z dużymi łóżkami i co najważniejsze, każdy z nas chrapaczy – osobne.
Po małej kąpieli i wypiciu gratisowego hotelowego piwka Skopsko, udaliśmy się spacerkiem w kierunku centrum miasta. Wcześniej na naszą prośbę , pani z recepcji – nota bene bardzo sympatyczna – o imieniu Elena, zarezerwowała nam stolik w tradycyjnej knajpie. Dostaliśmy mapkę i ruszyliśmy w poszukiwaniu owego miejsca. Niestety okazało się to dość trudnym zadaniem. Nasz zmysł podróżniczy zawiódł. Zanim doszliśmy do centrum miasta , udało nam się uczestniczyć w antyrządowych demonstracjach. Na ten moment nie wiedzieliśmy o co chodzi tym protestującym,ale mimo wszystko postanowiliśmy ich wesprzeć swoim jestestwem.





Po przejściu tuż przed uzbrojonymi policjantami zakończyliśmy nasz protest i poszliśmy w kierunku głównego placu.



Miejsce to powala swoim monumentalizmem. Gigantomania obecnie rządzących powoduje, że chcą oni wywrzeć niesamowite wrażenie na... no właśnie , nie wiemy na kim.



Te gigantyczne formy mające przypominać budowle starorzymskie , pomniki wychwalające miejscowych bohaterów – oczywiście na czele z Aleksandrem Macedońskim i Cyrylem i Metodym, kosztują fortunę.



Każdy pomnik, a jest ich w centrum wiele, kosztuje ponoć ok. miliona dolarów. Właśnie te wydatki rządowe  na monumenty a nie na poprawę życia zwykłego społeczeństwa , spowodowały że ludzie wyszli na ulicę.
O wielu rzeczach ciekawych dowiadujemy się od naszego kolegi Adama. Inni mają Google, my mamy ze sobą Adama. Jest niesamowity i chętnie opowiada nam o rzeczach , które wie i swego czasu zgłębiał.


Idąc dalej fotografowaliśmy co się da . Efekt Skopje został osiągnięty. Do tego wszystkiego przybyliśmy tam w najlepszej porze dnia czyli pod wieczór. Wszystko podświetlone , robiło niesamowity efekt.


Przeszliśmy także na stare miasto do części muzułmańskiej – tej biednej.



W kantorze u sympatycznego i pomocnego pana u progu dzielnicy muzułmańskiej, wymieniliśmy trochę eurosów.  Otoczeni przez kilka żebrzących osób, daliśmy im do zrozumienia,że nie jesteśmy dla nich dobrym targetem. Zrobiliśmy sobie fotki z motocyklistami , którzy zjechali tu z różnych stron świata. Jeden był nawet z RPA.
Po analizie mapki, uznaliśmy, że musimy przejść spory kawałek, by dojść do naszej restauracji. Czas się kurczył, a droga dziwnie wydłużała. Napotkana dziewczyna, zaproponowała nam wspólne przejście w kierunku gdzie jest restauracja. Szła do pracy w hotelu Mariott i powiedziała, że tam właśnie niedaleko jest ta restauracja. Oczywiście skorzystaliśmy, po czym okazało się ,że wróciliśmy do miejsca skąd wyszliśmy. Nie wiedzieliśmy , czy to z nami jest coś nie tak czy z mapką jaką dostaliśmy. Powróciliśmy zatem do gościa z kantoru, a ten wytłumaczył nam jak dojść do owej restauracji, zatem inną drogą , ale wróciliśmy niemal w to samo miejsce z którego owa niewiasta nas wyprowadziła twierdząc, że wie gdzie jest poszukiwana przez nas knajpa. Nie wierzcie kobietom, lepiej na tym wyjdziecie !
W końcu odnaleźliśmy knajpkę. Stara Gradska Kuka czyli Old City House oczywiście na ulicy Philip II of Macedon 14– piękna macedońska restauracja ze świetnym jedzeniem. Polecamy. Oczywiście gdyby nie rezerwacja, nie mielibyśmy szans tutaj usiąść.




Tradycyjne jedzenie w dużej ilości, wino także , a rachunek całkiem średni.
Po wszystkim powróciliśmy do hotelu. Tam czekała na nas inna sympatyczna pani w recepcji, która otworzyła nam jeszcze po piwku. Wieczór zakończył się około godziny 1.00 kiedy to grzecznie rozeszliśmy się do pokoi.


Piątek 27.05.2016
Rankiem zjedliśmy śniadanko – jak zwykle bez czarnej herbaty, ale za to z dobrą kawą z prawdziwego ekspresu. Trzeba przyznać, że w odwiedzanych przez nas miejscach wszędzie były dobre ekspresy i podobno całkiem niezła kawa. Ja osobiście kawy nie pijam, ale koledzy byli w większości miejsc bardzo zadowoleni z espresso.
Kolejny ranek i kolejny nowy cel przed nami. Tym razem wyjazd w kierunku Ochrydy. Przedmieścia Skopje nauczyły nas wzmozonej ostrożności względem macedońskich kierowców. Oczywiście jazda na czerwonym, trzymanie się zasad ruchu tylko w pewnym niezbędnym zakresie. To cechy południowców, którzy oczywiście wiedzą wszystko o prowadzeniu pojazdów. Pod tym względem przed nami najlepsze, czyli drogi Albanii, ale o tym później.
Wyjechaliśmy na autostradę. Po drodze opłaty na bramkach, które trochę spowalniają i powodują ,że czekając jedni na drugich , grzejemy się w słońcu na poboczu. W końcu dojeżdżamy do ostatniej stacji przed zaplanowanym odbiciem. Tankujemy do pełna i wchodzimy do przytulonej do stacji knajpki, gdzie każdy zamawia coś do picia. Za chwile wjeżdżamy na drogę wśród gór. Za wsią Nowe Sieło wjeżdżamy do parku narodowego na drogę wśród gór o czym informuje nas duża brama.. Jedziemy w kierunku Debaru. Nawigacja w najwyższym odwiedzanym przez nas punkcie pokazuje 1297 m n.p.m. Pogoda cały czas słoneczna i bez niespodzianek. Przejeżdżamy ponad kilkadziesiąt kilometrów. Po drodze mijamy zwężki , bo niektóre mostki i odcinki dróg są w remoncie. Road Stary znajdują miejsca , gdzie niskie zawieszenia trą o wzniesione garby asfaltu. Transalpy czują się jak ryby wodzie, takie dołki to przecież ich żywioł.
Po drodze stajemy na parkingu drózki prowadzącej do monastyru. Na ten sam parking zaraz po nas przyjeżdża autokar na śląskich rejestracjach.
Cała gromada starszych pań obległa nas , by zrobić sobie z nami fotki. Zaraz potem wjechaliśmy pod górę kręta wąska ścieżka asfaltową , by zobaczyć monastyr z bliska.





Po powrocie na drogę główną jedziemy wg planu
Dojeżdżamy do jakiejś zapory, gdzie fotografowanie jest zabronione. Ponieważ jest tu mocno rozbudowany monitoring nie ryzykujemy spotkania z ochroną obiektu ani policją. Wsiadamy na motocykle i jazda dalej. Misiek daje znać ,że boli go głowa i brzuch z głodu, zatem on teraz prowadzi i szukamy jakiejś knajpy. Dopadamy niesamowicie klimatyczny zajazd tuż przed  Strugą. Zostawiamy motocykle na parkingu i idziemy na patio. Tam w środku wita nas duże oczko wodne z rybami, które zapewne trafiają potem na stół. Kelner który do nas podszedł , nie mówił w żadnym znanym nam języku, a mimo to udaje nam się zamówić dużą porcję sałatki szopskiej, coca cole, wody i kawę. Były to chyba najlepsze sałatki, , coca cole i kawy oraz wody na tym wyjeździe, oczywiście za sprawą otaczających nas okoliczności przyrody.
Dzięki sprawnie działającej nawigacji, udało nam się bez problemu pokonać pierwsze ślimaki w Ochrydzie i wjechać do centrum miasta. Tutaj mniej żebraków, ale za to pojawili się na krzyżówkach naganiacze noclegów. Na początku nie wiedziałem o co gościowi chodzi, ale przytuliwszy policzek do złożonych jak do modłów rąk, dał znać, że chce nam załatwić metę. Moich towarzyszy nagabywali inni. My mieliśmy już swój cel, zatem szybki przjazd do portu i tam wśród domów i wąskich uliczek znaleźliśmy właściciela wynajętego apartamentu. Okazał się nim właściciel sklepu z perłami. Zaprowadził nas na tyły kamienicy gdzie było wspólne wejście do jego domu i apartamentu. Ponieważ parking o którym było pisane w ogłoszeniu, był zwykłym fragmentem ulicy przy domu, przeparkował on swój samochód w inne miejsce, a na jego miejscu mogły stanąć dwa Road Stary.



Trampki wjechały na ścisk przez furtkę i mogły stać za bramką. Niestety , aby tego czynu dokonać, musieliśmy odczepić kufry boczne.
Apartament był przestronny z dwiema sypialniami, w każdej duże podwójne łóżko. Do tego łazienka z jacuzzi oraz duży living. W nim stół jadalniany i duża lodówka oraz kanapy i fotele skórzane ze sprzętem grającym i telewizorem. My korzystaliśmy co najwyżej z  tv podczas meczy.
Pierwszy wieczór zaraz po przyjeździe zaowocował krótkim spacerem po portowych uliczkach.



Musieliśmy zobaczyć okoliczne restauracyjki i sklepiki. Przy większości knajpek naganiacze zapraszali do konkretnego lokalu , rozpoznając w nas Polaków mówili np. „Polska, Dziękuję bardzo”.
My nasz spacer zakończyliśmy w restauracji CzUN nota bene poleconej nam przez gospodarza naszego apartamentu.



Usiedliśmy przy stoliku z widokiem na jezioro ochrydzkie ok. 10 m od jego brzegu. Zamówiliśmy oczywiście tradycyjne dania macedońskie Cevapcici , Pleskavice oraz ryby i sałatki. W zasadzie wszystkie dania były trafione w punkt. Do tego bardzo dobre wina dopełniły naszego szczęścia. Ponieważ nasza wycieczka na miasto rozpoczęła się od wypróżnienia dwóch butelek wina na tarasie naszego apartamentu, to po kolejnych dwóch butelkach w restauracji byliśmy już konkretnie usatysfakcjonowani. Adam z Jarkiem lekko przed północą postanowili iść do pokoju. My z Miśkiem postanowiliśmy zrobić jeszcze małą rundę po mieście i okolicznych barach. Spacer toczył się od jednej knajpki do drugiej gdzie wydawało się ,że życie zaczyna tu rozkwitać od ok. 1.00 w nocy. Rzeczywiście w klubie jazzowym dopiero wtedy zaczęło się zapełniać. Nasza żądza poznawcza była tak wielka, że popijając co chwilę kolejne piwa, głównie Skopsko i Heineken doprowadziliśmy się do stanu przepełnienia wiedzą. Ok.3.30 uznaliśmy za co najmniej konieczne odnalezienie drogi do własnych łóżek. W końcu trafiliśmy pod budynek z naszymi apartamentami. Ostanie 50 m drogi – czyli schodki na ulicy i schody w budynku zajęły nam jakieś 30 minut ciężkiej pracy. W końcu udało nam się znaleźć w łóżkach. Można zapytać skąd ten precyzyjny opis – ano okazało się ,że jest kilka filmów z tego powrotu, których analiza na drugi dzień wprawiła w zdumienie także samych bohaterów.
Sobota 28.05.2016
Kolejny dzień w Ochrydzie był dniem dość ciężkim dla nas dwóch. Śniadanko w okolicznym barze , w którym zostaliśmy nawet poczęstowani  Analginą – czyli ichnią Pyralginą nie postawiło nas na nogi, choć omlety przygotowane na zamówienie , były pierwsza klasa.
Właściciel pełen współczucia dla nas zorganizował także czarną normalną herbatę. Mimo krótkiego spaceru , postanowiliśmy powrócić do pokoju.









Adam z Jarkiem do ok. godziny 14.00 czekali nas, abyśmy mogli razem pojechać na przełęcz nad jeziorem w kierunku Grecji. Im w końcu udało się wyjechać w góry, o czym opowiadali nam wieczorem. Niestety, ja wstałem dopiero ok. 15.00 , a Misiek walczył z alkomatem – chyba się zepsuł, bo od rana wciąż pokazywał 1,2 promila.
Najlepszą decyzją było wybrać się we dwóch na suty obiad. Oczywiście wybraliśmy restaurację z widokiem na jezioro, a właściwie leżącą na jeziorze, bo nasze stoliki były położone na wypuszczonym w jezioro pomoście.




Zamówiliśmy zestaw mięs bałkańskich z frytkami, do tego sosy m.in. Ajvar i czosnkowy oraz napoje w tym soki ze świeżo wyciskanych pomarańczy i piwo.
Nie muszę mówić jak nas to wszystko postawiło na nogi. Przy okazji uruchomienia naszych mózgownic doszliśmy do wniosku,że wczoraj był piątkowy wieczór i stąd prawdopodobnie wszystko ożyło ze zdwojoną siłą w środku nocy.
Po obiedzie oczywiście poczuliśmy się senni, co spowodowało powrót do apartamentu i kolejna drzemkę.
Późnym popołudniem, chłopacy wrócili z wycieczki. Jak się okazało , długa droga pełna krętych odcinków nie byłaby najlepszym lekarstwem na nasze dolegliwości. Zatem uwierzyliśmy im na słowo ,że było pięknie, a nasze chodzące Google opisało nam jak zwykle kilka legend związanych z odwiedzonymi miejscami.
Ponieważ zaczęło się robić ciemno , a nasze głowy powoli zaczynały prawidłowo funkcjonować, wyszliśmy ponownie do starego miasta.  Tym razem daliśmy się skusić usłyszanemu „Polska, Dziękuje Bardzo” i skorzystaliśmy z usług restauracji gdzie właśnie w jednej z sal odbywała się lokalna impreza z muzyką i tańcami bałkańskimi.




Wino , piwo oraz zamówiony przez Miśka karp ochrydzki oraz przez nas lody, dopełniły wieczoru. W podreperowanych humorach powróciliśmy do apartamentu ok. godziny 0.30.
Wszyscy posnęliśmy jak dzieci.

Niedziela 29.05.2016

Niedzielę rano rozpoczęliśmy ponownie od śniadanka w sprawdzonej dzień wcześniej knajpce, gdzie spotkała nas dodatkowa niespodzianka. Szef knajpki nas już rozpoznaje , a przy stoliku z nim siedzi nasz ...”Polska , Dziękuje Bardzo”.



Tym razem wszyscy zamawiamy omlety na bekonie,chłopaki kawę , a ja czarną herbatę. Rozmawiamy z naszym ziomkiem z restauracji z wieczora. Okazuje się, że facet jest byłym komentatorem telewizyjnym , głównie piłki nożnej. Rozmawiamy o sytuacji obecnej w kraju i krajach ościennych. W końcu dostajemy śniadanko i cały, duży , pyszny biały chleb. Nie krojony, tylko świeży w całości. Od razu widać ,że właściciel docenił,że po raz drugi do niego przychodzimy.



Rozmowa z naszym współrozmówcą kończy się gdy podchodzi zawołana do stolika elegancka, na oko  pięćdziesięciokilkulatka, która z każdym z nas się wita i przedstawia. Pani jest wyjątkowo zadbana i jak na swój wiek ma wyjątkowo nienaganna figurę. Walentyna, po wypiciu Cappucino odchodzi wraz z naszym „kolegą” w kierunku miasta. My zaś dokańczamy śniadania kolejnymi kawkami i herbatką.
Ponieważ powoli czas na nas, idziemy jeszcze do sklepu właściciela naszego apartamentu, by zapytać o ceny pereł dla naszych kobiet. Perły Ochrydzkie znane w całej Europie, to nasz główny prezent jaki chcemy przywieźć z tego wyjazdu. Sprzedawca po kilku minutach rozmowy widząc, że chcemy zrobić większe zakupy, bo i Misiek i ja mamy w sumie sporo tych kobietek do obkupienia, zatem oferuje nam ceny dyskontowe. Zadowoleni z cen, ale i tak zmuszeni do uzupełnienia portfeli idziemy dokończyć pakowanie i przy okazji wyturlać motocykle.
Zakupy dokonane, motocykle spakowane, rozliczony apartament , a więc w drogę. Przejazd przy restauracji CzUN i pożegnanie kiwaniem ręki z kelnerem , który nas wczoraj obsługiwał i już jesteśmy na trasie w kierunku wylotu z miasta. Ostatnia stacja, tankujemy do pełna. Jarek w ten dzień odłączył się od nas. Musiał wracać do Polski, bo w pracy jakiś ważny projekt wymaga jego obecności. Na rozjeździe odbijamy w kierunku Albanii, a Jarek mknie w kierunku Skopje.
Nasza droga prowadzi przez góry. Dojeżdżamy w końcu do granicy z Albanią. Stajemy w kolejce, która szybko zapełnia się kolejnymi autami. Bocznym pasem podjeżdża oczywiście mercedes, z którego wychodzi jegomość trzymający w ręku dokumenty i podchodząc do celnika próbuje go namówić do przepuszczenie go bez kolejki. Celnik twardo cofa go do kolejki.
Przy samej budce widać duże napisy , które informują ,że należy zwracać uwagę na jakiekolwiek próby korupcji na granicy. Może rzeczywiście coś się zaczyna tam zmieniać.
Każdy samochód który podjeżdża do pograniczników musi mieć otwarty bagażnik. My leżymy na motocyklach i czekamy na kolej. W końcu podjeżdżamy pod okienko. Odprawa idzie sprawnie i z uśmiechem. Wjeżdżamy do Albanii. Droga tuż za granica jest szeroka i z dobrze położonym asfaltem. Brakuje jedynie barierek, bo za obrzeżem drogi i póki co pasem zieleni są piękne łąki, czasem położone o kilka do kilkunastu metrów poniżej poziomu szosy. Zjeżdżamy w dół. Po przejechaniu kilku kilometrów zatrzymuję karawanę i cofamy się do miejsca gdzie mijamy bunkier.




W oddali widać sielankowy albański obrazek z rozpostartym nad rzeką mostem z okresu zapewne starorzymskiego.



Niestety nawet nie próbuję chłopaków namawiać na zjechanie w dół szutrową szosą , choć przyznaje ,że przeszło mi przez głowę pojechanie tam samemu.
Niestety mieliśmy plan , a taki offowy zjazd mógłby przysporzyć nowych nieoczekiwanych i niekoniecznie potrzebnych okoliczności.
Robimy sobie zdjęcia przed bunkrem i jedziemy dalej.
Drogi Albanii z roku na rok zmieniają się na coraz lepsze. Mam wrażenie, że dziś jest tu więcej policji na drogach i być może dlatego kierowcy nie wyrywają się na czerwonym lub pod prąd zbyt często (przy czym słowem kluczem jest „zbyt często”).
Droga do Tirany była dużo ciekawsza niż ta za nią.



W samej Tiranie wjechaliśmy na jej obwodnicę , drogę cztero lub czasem sześciopasmową. Jechaliśmy nią do samego „niespodziewanego” końca. Skończyła się po prostu jakby ktoś ją ciachnął nożem. W tym momencie trzeba było zrobić ślimaka w prawo o promieniu ok. 5 m zjechać na poziom ok 1,5 m niżej i to wszystko w towarzystwie jadących we wszystkich kierunkach pojazdów. Rewelacja. Bałem się ,że ktoś z nas może nie podołać temu zadaniu, jednak udało się wskoczyć na osiedlowe uliczki. Na szczęście nawigacja odnajdywała szybko nową trasę. Kiedy po wrażeniach związanych ze zjazdem z obwodnicy przejechaliśmy kilkaset metrów wśród wieżowców , sklepów, barów, postanowiłem się zatrzymać. Stanęliśmy pod restauracją jak się okazało z bardzo dobrym jedzeniem.


 Misiek z Adamem zamówili owoce morza,



a ja sztukę mięsa z sałatką.




Wszystko okazało się przepyszne i przepysznie podane. Zakończyliśmy wszystko deserem rodem z Albanii, który utwierdził nas jednak w tym,że na desery wolimy wpadać do innych krajów.



Sympatyczna obsługa restauracji była bardzo grzeczna, pomocna, nienachalna ale chętnie rozmawiali z nami o różnych sprawach.



Oni pytali nas o Polskę a my ich o Albanię. Na koniec zrobiliśmy sobie fotki z obsługą i najważniejsze z piękną Aldą.



Dosiedliśmy motocykli. Niestety omyłkowo wbiłem stary punkt trasy i początkowo wyprowadziła nas ona na drogę którą przyjechaliśmy do miasta. Dzięki temu po raz drugi mieliśmy okazję przejechać przez miasto. Tym razem zdecydowaliśmy o jeździe przez centrum. Tirana nie okazała się tak tragiczna w przejeździe jak można było sądzić. Przejechaliśmy obok mauzoleum Envera Hodży, zatem tak jakbyśmy nawet coś zwiedzali ;-) .
Na którejś z kolejnych krzyżówek, musiałem dość agresywnie przyhamować, by nie znaleźć się pod nadjeżdżającym szybko autobusem. Jak mi później zrelacjonowali koledzy, jakiś rowerzysta jadący za mną nie wyrobił na śliskim, bo polewanym wcześniej wodą asfalcie i odbił się od mojego kufra tylnego. Ja osobiście nawet tego nie poczułem. Nawierzchnie dróg były dość niebezpieczne ze względu na swą śliskość. Powstała ona z powodu wszechobecnego pyłu połączonego z wodą, którą schładzano ulice. Woda co prawda powodowała związanie pyłu leżącego na ulicy, dzięki czemu oddychało się lepiej, ale powstała z tego mazia była jak smar pod kołami pojazdów. Przy moich pół na pół szosowych i terenowych oponach – wyjątkowo niebezpieczna. Zresztą chłopacy mając założone szosówki, skarżyli się na taką samą przypadłość, czyli uślizgi kół na zakrętach i przy dohamowywaniu.  W końcu udało nam się opuścić Tiranę. Obrzeża tego miasta wyglądają dokładnie tak samo jak obrzeża wszystkich południowych miast. Niczym się nie różnią. Może poza miastem , ale tak samo jak w Macedonii czy Serbii albo później w Czarnogórze widać na szosie gdzieniegdzie  zaprzęg konny , co zasadniczo odróżnia te kraje od rozwiniętych europejskich, jednak to właśnie stanowi m.in. powód, że chcemy tu przyjeżdżać. Zobaczyć ten „stary” świat.
Za Tiraną w kierunku granicy napotykamy duże korki w przeciwnym kierunku. Droga dwupasmowa , po jednym pasie w każdym kierunku. Mijają nas ze dwa konwoje rządowych pojazdów prowadzonych na sygnale. Niektórzy na bezczelnego podpinają się pod nich i próbują korzystać z wytworzonego pośrodku kanału. Czasem jakiś idiota z naprzeciwka zachowuje się dokładnie jak rządowe auta, czym zmusza nas do zaliczania granicy pobocza.
W końcu dojeżdżamy do granicy z Czarnogórą.



Szybka odprawa i dopiero widzimy jak od strony Czarnogóry jest długa kolejka na ok 50 pojazdów i rośnie. Zazdrośnie patrzą na nas kierowcy z przeciwnego pasa. Teraz możemy mknąć w kierunku Ulcinja gdzie mamy na dwie noce zarezerwowane pokoje. Droga jaką jedziemy okazuje się fantastyczna do winklowania. Dobrze położony asfalt na odcinku kilkunastu kilometrów powoduje ,że jadąc jako pierwszy szybko gubię z oczu kolegów. Oni delektują się jazdą cruiserami trochę wolniej jadąc niż ja.
W końcu nawigacja doprowadza mnie do ronda na którym należy zmienić kierunek , zatem przy rondzie czekam na pozostałych. Po jakichś 3 minutach leżenia na motocyklu pozostali z tyłu Misiek i Adam dojeżdżają. Kierujemy się pod adres gdzie powinien być położony nasz pensjonat. Po chwili go odnajdujemy.



Uśmiechnięty gospodarz wita nas i od razu prowadzi do pokoi. Po rozłożeniu bagaży zaprasza nas na kolację . Ponieważ wybraliśmy pakiety pobytowe z pełnym wyżywieniem czyli śniadaniami i obiadokolacjami, jest bardzo zadowolony. Proponuje nam dodatkowe nalewki produkcji domowej, cena 10 EUR za ok 0,7 ltr. Niestety ja w nalewkach nie gustuję. Misiek , znawca i producent nalewek zakupuje jedna flaszkę truskawkówki, ale nie jest to produkt najwyższych lotów. Mimo tego pozostałe trunki, głównie białe wina tego regiony bardzo nas zachwycają
Wieczór schodzi nam na nasiadówce. Ok. 23.00 zbieramy się do spania. Każdy z nas ma pokój z dużym małżeńskim łożem i osobną łazienkę. Luksusy. W pierwszy wieczór nie mamy hasła do wifi, ale to się zmienia od rana.

Poniedziałek 30.05.2016
Ja od godziny ok. 6.30 siedzę na patio przy jeszcze zamkniętej restauracji i piszę relację. Z gospodarzem umówiliśmy się na śniadanie na godzinę 8.00.O 8.03 wjeżdżają na stół ciepłe posiłki, ale chłopaków jeszcze nie ma. Po paru minutach się pojawiają. Jemy śniadanie i ze spokojem czekamy na moment gdy dotrą do nas chęci na ruszenie 4 liter. Na ten dzień mamy zaplanowana jazdę po górskich serpentynach. W trakcie śniadania rozmawiamy o drodze i analizujemy mapy.
Tutaj o ile pamiętam powstało pierwsze powiedzenie wyjazdu. Chcąc powiedzieć,że czekają nas zajebiste zakrętasy , powiedziałem ,że czekają nas zajebasy. Od tego momentu to określenie opisuje kręte drogi.
Pozbywamy się z motocykli wszelkich zbędnych kufrów i niepotrzebnego balastu. Wyruszamy na północny zachód by dojechać do trasy wypadowej w góry.
Najpierw jednak należy dojechać przez Budvę do Kotoru. W Budvie zastajemy na wąskim gardle korek spowodowany remontami. Gorąco i duszno. Motocykle się grzeją, a Michała ciągle gasnący motocykl w końcu przygrzewa sprzęgło, co powoduje, że musimy zatrzymać się na dłuższą chwilę. Pierwsza stacja, tankujemy motocykle. Ja wyjeżdżam na rekonensans w pobliżu w poszukiwaniu miłej kawiarenki na ok. półgodzinny przystanek. Znajduję takowe miejsce i wracam po kolegów.



Po wypiciu espresso i soczków możemy jechać. Na chodniku w Kotorze pozostawiamy zabezpieczone motocykle. Dalej pieszo idziemy zwiedzić starówkę. Po drodze mijamy wycieczkowiec który właśnie dobił do portu.



Największy w Europie fiord poza Skandynawią robi wrażenie.



Port i jachty także. Cudowny upał dopełnia efektu.



Kluczymy uliczkami Kotoru w końcu kotwicząc w jednej z restauracyjek na dworze.



Spożywamy sałatki i pleskavicę po czym zbieramy się w dalsza drogę.






Po drodze robimy małą sesję zdjęciową.
Dosiadamy motocykli i wybieramy w nawigacji  odpowiednią drogę.



Tej drogi nie da się opisać. To trzeba zobaczyć i przeżyć na własne oczy. Kierunek Cetinje z Kotoru to Mekka dla motocyklistów. Po drodze mijamy mnóstwo grup motocyklowych. Niestety nie wszyscy , także miejscowi w samochodach trzymają się bezpiecznych zasad. Sytuacje bywają różne. Koniec końców udaje nam się dotrzeć do celu. W górnej partii gór zahaczamy nawet o jazdę w chmurach. Chłód i ograniczona miejscami widoczność dodają smaku. Na szczęście widoczność nigdy nie spadała do niebezpiecznej, ale zdarzało się ,że nie widzieliśmy przestrzeni poza drogą , co akurat mnie z lękiem wysokości nie przeszkadzało. Z Cetinje wybraliśmy równie krętą , ale bardziej urokliwą drogę przez zieloną stronę gór. Podobno mijaliśmy jakieś winnice . Nie wiem, nie patrzyłem. Mama kazała być ostrożnym , to gapiłem się tylko przed siebie na szosę. Na szczęście były momenty postoju i wtedy można się było delektować pięknymi widokami.




Dotarliśmy w okolice Virpazaru, ładnej mieściny skąd był plan by górami jechać do Baru. Jednak późna pora i niedomagania motocykla Michała zdecydowały o powrocie drogami krajowymi. Po drodze przejechaliśmy prze płatny tunel – za 1 EUR. Po dotarciu do domu wzięliśmy kąpiel , a gospodarz przygotował kolację , która oczywiście okraszona była miejscowymi trunkami.
Po kolacji w świetle czołówki chcieliśmy znaleźć powód kłopotów silnika w motocyklu Miśka.
Okazało się, że cięgno od regulacji obrotów, którym chcirliśmy podciągnąć obroty jest kompletnie przerdzewiałe. Drobna reperacja Mac'Gywerska i udało się podciągnąć obroty. Nie jest tak jak powinno być, ale dzięki temu motocykl nie będzie gasł. Pojawił się nowy kłopot ze swobodnym wrzucaniem jedynki, bo obroty jałowe przypominały teraz te po włączeniu ssania, jednak i tak lepsze to niż poprzednia przypadłość.

Wtorek 31.05.2016

Rano ponownie od ok.6.30 siedziałem przy restauracji z komputerem. Czekałem na kolegów, którzy nic mi nie mówiąc już się spakowali i podjechali pod restaurację na motocyklach. Po śniadaniu musiałem nadgonić pakowanie.



Teraz pozostało nam wyruszyć w kierunku Durmitoru. Przez ten sam tunel co wczoraj prowadzeni na Podgoricę , Niksic, Zabljak , Mojkovic do Bielo Polja .
Po drodze oczywiście mijamy kanion Tary i most nad nią. tutaj zatrzymujemy się na chwilę.




Tutaj przez booking.com mieliśmy zarezerwowany hotel. Z zewnątrz wyglądał dość obskurnie, ale pokoje w środku były czyste z łazienkami , ciepłą woda i naprawdę byliśmy bardzo zadowoleni. Głównie z obsługi.
Widok z okna hotelu




Nasze motocykle wylądowały w hali produkcyjnej jakiegoś zakładu zamknięte na klucz, a my wybraliśmy się na miasto w poszukiwaniu poleconej przez recepcjonistę restauracji, która okazała się barem z pizzerią . Jedzenie przyzwoite, tym razem pizza, ale wino wyborne.





Trzy butelki zeszły nam jak z bicza strzelił. Wówczas to powstało drugie ważne powiedzenie wyjazdu.
W pewnym momencie kelner przyniósł nam kolejna butelkę wina. Ja odpowiedziałem Hvala – czyli dziękuję , na co Adam odpowiedział : Hvala Liepa, czyli dziękuje bardzo. A do mnie mówi : i co powiesz więcej ? , na co mu odpowiedziałem : Mucho Liepa !
Reszta gości restauracyjnych musiała mieć ubaw z oglądania nas w tej chwili... Podkręceni świetnymi winami śmialiśmy się w głos.
Spacer po mieście i deptaku dopełnił wieczora.
Wróciliśmy do hotelu i grzecznie poszliśmy spać.

Środa 01.06.2016

Ranek wita nas pochmurnie i deszczowo. Na szczęście deszcz przestaje padać w czasie gdy jemy śniadanie . Ustalamy, że bez pośpiechu zbieramy się do drogi. Oczywiście Cruisserowcy spakowali się dużo szybciej, a ja wziąłem jeszcze prysznic i powoli doszedłem do motocykla. Ponieważ miałem jeszcze w planie smarowanie łańcucha , to Misiek z Adamem podśmiechiwując się ze mnie z recepcjonistą patrzyli na moje zmagania przy pakowaniu. Z angielską flegmą pozbierałem swoje zabawki i po uruchomieniu rumaka ruszyliśmy w kierunku granicy z Serbią. Na pierwszej krzyżówce w mieście spotkało nas to co jest bardzo częstym widokiem w miasteczkach, wsiach ale także i dużych miastach na Bałkanach. Przy czym nasilone w mniejszych miejscowościach. Mianowicie fakt, że jeśli się ktoś nie spieszy, to się nie spieszy. Jedzie samochodem wolno przez miasto, ma czas na pomachanie znajomym, czasem zwalnia tak, że wręcz przystanie i przez okno zamieni kilka słów lub zdań z napotkanym przechodniem. To nic, że za nim stoi ciąg pojazdów, czasem motocyklistów , którzy przy tak wolnym tempie walczą o życie i próbują utrzymać równowagę z powodu obładowanego bagażami motocykla. Często na drogach łączących miejscowości spotyka się autostopowiczów. Jeśli ktoś chce kogoś zabrać na stopa, to w większości przypadków nie kwapi się by zjechać z pasa ruchu, tylko staje dęba na środku drogi i ze spokojem otwiera drzwi. Jeśli się nie jest przyzwyczajonym do tych zachowaniem to można niestety zaparkować w czyimś zadku z tzw. znienacka.
Zaraz na początku drogi chcieliśmy zatankować paliwo na pierwszej stacji. Niestety sympatycznie uśmiechnięta dziewczyna poinformowała nas, że nie ma paliwa, choć wynikało to raczej z braku prądu. Pożegnani kolejnym uśmiechem, pojechaliśmy do następnej stacji. Po zatankowaniu przejechaliśmy do granicy. Mieliśmy w planie przejazd wąskimi dróżkami w kierunku Sjenicy, które znajdowaliśmy tylko na niektórych mapach papierowych.



Ostatecznie nie widząc innych odbić za granicą poza nadającymi się jedynie na endurowate motocykle, dojechaliśmy do Prijepola. Tam w automapy znalazłem drogę która odbijała od głównej trasy. Zatrzymałem karawanę i postanowiłem zrobić naradę. Chłopacy twierdzili, że wg mapy musimy jechać dalej prosto i tam dopiero powinniśmy dojechać do Sjenicy. Ponieważ coś mi w tych dywagacjach nie pasowało, postanowiłem po ok. kilometrze podjechać do zauważonego tubylca i spytać o drogę.  Na szczęście ten nas uświadomił,że stara droga na Sjenice jest nieprzejezdna i teraz należy tam się dostać przez Nowa Warosz. Z mapy wynikało, że wydłużyłoby nam to plany o jakieś kilkadziesiąt do 150 km przebiegu, a na to czasu nie mieliśmy.
Krótka decyzja, że zmieniamy plany i jedziemy w kierunku Mokrej Gory i małej wsi stworzonej do potrzeb filmu przez Emira Kusturicę – Życie jest cudem.



 Broniony projekt architekta z filmu , czyli kolejka i tory łączące Bośnie i Serbię uwieczniamy na kilku fotkach.













Pogoda choć wciąż szara, dopiero teraz daje nam powód do przyspieszenia. Zaraz po wyjechaniu z drewnianej wioski filmowej odczuwamy na szybach kasków krople deszczu. Po kilku minutach jazdy zjeżdżamy na stację pod daszek , bo deszcz przybiera na sile. Po odczekaniu kilkunastu minut i ponownym ruszeniu Bóg kolejny raz zaśmiał się gdy usłyszał o naszych planach. Chcieliśmy pojechać do kanionu Tary i tam cieszyć się widokami serbskiej jej części.  Kilka kilometrów dalej rozpętała się burza, zatem zjechaliśmy do najbliższej restauracji gdzie przez dłuższy kwadrans wypiliśmy po ciepłym napoju. Dalej już w drobniejszym , ale jednak deszczu pozbawieni złudzeń, że jest sens jechać krętymi drogami , by zobaczyć Tarę, zmieniliśmy kierunek pierwotny na Użice. Tam na stacji banzynowej łapiąc słaby sygnał wifi chcieliśmy poszukać jakiegoś hotelu. W ostateczności dzięki Automapie postanowiłem, że podjedziemy do hotelu przez nią wskazanego. Jazda po Użicach była wyjątkowo trudna. Nie dość, że w deszczu, to uliczki strasznie trudne do poruszania się grupą motocykli. Po odnalezieniu lokalu Palace okazało się, że nie ma tam hotelu tylko knajpa. Próbując zaparkować motocykl wzdłuż zaparkowaych przy drodze aut poczułem lekkie uderzenie kufra o mijany samochód. Pech chciał, że to był nowiutki VW Passat. Licząc się z konsekwencjami, że za chwilę z knajpy wyjdzie serbski właściciel pojazdu zszedłem by ocenić szkody. O dziwo na aucie nie było żadnego śladu. Może po prostu zetknęły się tylko plastiki mojego kufra i lampy. Poszedłem do restauracji zasięgnąć informacji o noclegach.
Tam uzyskałem informację, że w mieście praktycznie nie ma hoteli , a najbliższy lokal typu hotel o jako takim standardzie jest kilka kilometrów za miastem przy drodze którą właśnie przyjechaliśmy.
Niezbyt szczęśliwi i lekko zdesperowani powróciliśmy na drogę E-761 by dojechać do hotelu Zlatiborska Noc. Od razu po dojechaniu domyśliliśmy się, że coś może być nie tak- może jakiś ślub, może jakaś impreza zamknięta . Na parkingu podbiega do nas Serbka ubrana w suknie balową. W oddali, w deszczu, wśród drzew widać jeszcze kilka dziewczyn z chłopakiem, które są żywo zainteresowane naszym przyjazdem. Owa blondynka w złotej sukni dobiega do nas i lekko łamanym angielskim wita nas, uśmiecha się i pyta skąd jesteśmy. My lekko zaskoczeni ta sytuacją odpowiadamy na wszystkie pytania zarazem zadając pytanie czy ona jest z obsługi hotelu. Dopiero wtedy widzę ,że złota suknia połączona jest z różowymi trampkami. Ona na to odpowiada ,że nie, że recepcja jest z drugiej strony hotelu, ale ona ma prośbę , czy może z koleżankami zrobić zdjęcia z naszych motocyklach. Tak o to w strugach deszczu robimy sobie sesję zdjęciową, niestety nie naszym aparatem, ale aparatem fotografa który jest z nimi i stajemy się częścią jakiegoś fotograficznego projektu tej młodzieży. Dziewczyny pomagają nam zanieść bagaże pod rozstawione barowe parasole po czym po chwili żegnają się z nami i wsiadają do zaparkowanego obok samochodu. Michał w tym czasie idzie zapytać o wolne pokoje. Auto z dziewczynami odjechało, a my objuczeni torbami kierujemy się do recepcji. Tam kolejny dziwny widok.
Ładna, ale zapłakana dziewczyna w recepcji profesjonalnym angielskim językiem przyjmuje od nas  zgłoszenia meldunkowe. Z Adamem proponujemy jej, że może podać nam namiary faceta, który zapewne jest sprawcą owej psychicznej niedomogi naszej rozmówczyni, by doprowadzić go do co najmniej podobnego stanu. Nasza propozycja wywołuje uśmiech na twarzy Nataszy. Okazuje się, że płacz to reakcja na sytuację związaną z pracą. Zmienia od jutra pracę i chyba coś jej w tym nie przypasowało. Ostatecznie zostawiamy ją w dużo lepszym humorze, co widać było po ok. godzinie , gdy przechodząc przy naszym stoliku promieniała już i obdarzała nas uśmiechami podczas gdy jedliśmy posiłek. A kolacja była przednia. Zamówiliśmy znowu bałkańskie dania. Ja chyba wstrzeliłem się najlepiej, choć nazwy potrawy nie pamiętam. Jednak gwoździem programu były wina. Tutaj było 10 na 10. Nie mogliśmy dotrzeć do tego co stanowi o aromacie owocowym tych winnych bukietów. Niesamowite ile można było w tym kraju odkryć różnych nowości.
Ok. 23.00 postanowiliśmy iść do pokoi. Niestety nasz Misiek musiał zakolegować się z właścicielem hotelu. Ta akcja miała miejsce gdy przy barze chciał spróbować miejscowych , ale naprawdę wyjątkowych trunków. Właściciel hotelu od wczesnej wieczornej pory szukał kontaktu z gośćmi i znalazł w postaci naszego zawodnika. Skończyło się na tym, że usiedli przy trunkach podobno wyjątkowych. Nie wiem o której poszli spać.
Czwartek 02.06.2016
My dowiedzieliśmy się o całej akcji rano, kiedy to nasz wyjazd opóźniły promile naszego kompana. Musieliśmy poczekać modląc się do alkomatu, by wreszcie pokazał dozwolone poniżej 0,3. Mimo spadku do dopuszczalnej normy poczekaliśmy jeszcze trochę zanim wyruszyliśmy w kierunku granicy z Bośnią. Dodatkowym atutem Misiowego wieczoru było to, że właściciel hotelu dał Miśkowi 4000 dinarów na paliwo dla nas przez Serbię. Ot naród, który za wszelka cenę chce zatrzeć niemiłe wrażenie o nich. W tym hotelu wówczas na pewno im się to udało.







W końcu wyjechaliśmy. Droga co prawda kierowała nas wzdłuż granicy bośniackiej , ale nie chcieliśmy przejeżdżać na drugą stronę. Po prostu trasa ciągnęła się w dużej mierze wzdłuż rzeki na której jest granica serbsko-bośniacka.  Tak oto odkryliśmy kolejną bardzo przyjemną dla motocyklistów trasę. Po drodze były remontowane odcinki z krótkimi wahadełkami. To też było przyczyna okresowych tumanów kurzu przez które było nam dane przejeżdżać. Mimo tych uniedogodnień droga bardzo nam się podobała. Po przejechaniu gór w których okresowo traciłem łączność GPS w nawigacji postanowiłem sprawdzić jaki mamy czas planowany przejazdu do Segedu. Okazało się, że drogami szybkimi, czyli autostradami przez okolice Belgradu i Nowi Sad pozostało jakieś 3-4 godziny, natomiast wstępnie planowana urokliwa, poza autostradowa droga to bagatela ok. 8 godzin jazdy.
Postanowiłem poprowadzić chłopaków w kierunku Belgradu i na pierwszej stacji mieliśmy podjąć decyzję o dalszej jeździe. Na stacji benzynowej dowiedziałem się, że w czasie gdy po górach na chwilę się rozłączyliśmy ze względu na różne tempa jazdy, Adamowi poluzowało się mocowanie dużej torby pod bagażnikiem i stracił tablicę rejestracyjną. Na szczęście akurat na tym odcinku drogi Misiek jechał za nim i pozbierał zgubione elementy. Obecny postój dał nam chwilę na znalezienie rozwiązania sytuacji. Michał zrobił rundkę w kierunku Lejkovaca w poszukiwaniu śrubki, która gdyby takową posiadać można by wzmocnić mocowanie bagażnika. Ostatecznie skończyło się na podwiązaniu linką i wzmocnieniu konstrukcji. Niezawodne trytki usadowiły tablicę rejestracyjną z powrotem na połamanym mocowaniu. Mogliśmy wyruszyć w dalszą drogę. Gremialnie uznaliśmy, że dotychczasowa trasa dostarczyła nam wystarczających wrażeń na dziś i jedziemy nudną , ale szybszą trasą. Wpadliśmy na obwodnice Belgradu, później minęliśmy Novi Sad i w ucieczce przed burzą udało nam się dotrzeć do autostradowej stacji ok. 70 km przed granicą. Wówczas to zauważyliśmy, że kolejna burzowa chmura przesuwa się w taki sposób, że na pewno znajdzie się na naszej drodze. Bez dwóch zdań należało się ubrać w kondomy. No więc zapakowani jak kosmonauci siadamy na motocykle i odpalamy maszyny. Odpalamy, ale tylko ja z Adamem, bo Road Star Miśka dźwięczy jak odkurzacz który nie może wystartować. Coś zawiesiło się w rozruszniku. No więc próbujemy go pobudzić stukaniem, pukaniem, w końcu szukamy przyczyny, może jakiś kabelek nie styka, próbujemy w końcu zapychać tę prawie 400 kilogramową krowę. Nic nie przynosi efektu. Ostatecznie dochodzi nas na stacji burza. Olbrzymi deszcz przegania nas do baru przy stacji. Dobra kawa i telefon do mechanika. Niestety nie wymyślił na szybko nic poza tym,że może zawiesiło się sprzęgiełko bendixa. Miał sprawdzić w manualu i za ok. pół godziny dać znać czy coś możemy zrobić. Tym czasem Misiek kupuje linkę do holowania i próbujemy zaciągnąć bydlę na dwójce. Po którejś z rzędu próbie udaje się. Po dwóch godzinach walki, rozebraniu się ponownym z kondomów, bo burza pozostawiła jedynie mokrą szosę, mogliśmy ruszyć dalej.
Pomknęliśmy w kierunku granicy. Po drodze było też tankowanie. Na każdym z tych miejsc, czyli na stacji i na granicy Misiek nie gasił motocykla. Tankowaliśmy na odpalonym silniku by zminimalizować ryzyko kolejnych problemów. Zakup winiety na Węgry odbywał się w taki sam sposób. Do tego wszystkiego, ze względu na wcześniejsze kłopoty, trzeba było uważać na utratę obrotów, a po podciągnięciu obrotów na lince biegu jałowego, na wyższe spalanie motocykla.
Mimo tych „drobnych” niedogodności udało nam się dotrzeć do hotelu. Tym razem zabookowaliśmy hotel na tej samej ulicy co poprzednio, ale kawałek dalej. Parking podziemny stanowił dla nas wyzwanie na wypadek, gdyby trzeba było z niego wyholować ciężki motocykl. Pokoje mimo swoich małych rozmiarów okazały się rewelacyjne. Hotel Science to nowoczesny mały hotelik ze świetnymi rozwiązaniami. Polecamy.
Wieczorem udaliśmy się na miasto w kierunku znanych nam już restauracji. Jedną z dwóch odwiedziliśmy poprzednio, a drugą z poleconych postanowiliśmy przetestować tego dnia. Niestety , mimo, że gulasze tradycyjny oraz rybny okazały się całkiem niezłe, to ani wino, ani ładniejszy wystrój nie pozwoliły pobić tej wrażenia wywartego w testowanej za pierwszym razem knajpy. To spowodowało,że na deser przeszliśmy 100 m dalej do znanej nam już knajpki. Zamówiliśmy kolejne wino i desery. Te okazały się olbrzymie i nikt z nas nie dał rady zjeść ich do końca, jednak to że były przepyszne utwierdziło nas o lepszości wyboru.
Powróciliśmy do hotelu.
Piątek 03.06.2016
Rankiem spotykamy się na śniadaniu i z pewnym niepokojem planujemy dokąd pojechać oraz czy Miśka motocykl uda się odpalić. Była taka szansa, bo zaraz po dojechaniu na miejsce motocykl po wygaszeniu zarechotał na próbę odpalenia.
Misterny plan jak będziemy sobie radzić z wyjazdem z podziemnego garażu na wypadek kłopotów nie musiał być wdrożony w życie. Motocykl po czwartym zakręceniu zagadał. To pozwoliło nam wyruszyć w kierunku Brna. Mieliśmy tam już zarezerwowany w centrum Hotel Old Town. Droga z Segedu do Brna przebiega głównie autostradą. Mijane Budapeszt i Bratysława tym razem nie miały szansy na nasze odwiedziny, ponieważ nie wiedzieliśmy czy motocykl Miśka nie zrobi nam kolejnego psikusa. Poza tym te miejsca łatwiej nam będzie odwiedzić w przyszłości chociazby podczas weekendowego wypadu.
W końcu wpadamy do Brna, gdzie odnajdujemy zarezerwowany hotel, w którym rozpakowujemy bagaże. Misiek od razu zamawia tradycyjną butelkę białego wina pod której szyldem odbywał się cały wyjazd. Wypijamy szybkie kieliszki i po wzięciu prysznica, wyruszamy na miasto. Centrum Brna żyje. Zaskoczyło nas imprezami, choć to pewnie piątkowe popołudnie sprawiło ,że nie panowała zwykła, tygodniowa, rutynowa nicość.
W teatrze, który mijamy jest jakaś impreza pod tytułem „Polska Krev”, a na rynku starego miasta odbywają się koncerty na dużej scenie i trwa Festiwal Wina. Ma się tego nosa,
Dużo młodzieży na ulicach, knajpki pełne ludzi, atmosfera im bliżej wieczoru tym bardziej zabawowa.
Mijamy stragany, na których można popróbować winnych specjałów regionalnych z całych Czech i nie tylko. Nas już teraz bardziej jednak interesuje znalezienie restauracji. Żołądki po całym dniu monotonnej jazdy domagają się wrzucenia czegoś na ruszt. Ponieważ nie wszędzie tutaj chcą akceptować walutę europejską , podchodzę do bankomatu i wypłacam gotówkę. Jak się później okazało dużo za dużo niż było nam potrzebne do czasu wyjazdu z Czech. Krążymy po uliczkach okalających główny plac. Na każdej znajdują się lokale, ale na stołach królują trunki, rzadko kiedy teple jidla. W końcu mamy upatrzony jeden z ogródków knajpki prawie niewidocznej, położonej w bramie. Ogródek za to jest wystawiony centralnie na ulicy. Zajmujemy więc miejsca i szybko jesteśmy obsługiwani przez trójkę młodych Czeszek. Zamawiamy różne dania, które bardziej lub mniej spełniają nasze oczekiwania, jednak ma się to nijak do gorącej atmosfery i towarzyszących jej wspomnień z naszego wyjazdu. Chłopacy przez pomyłkę dwukrotnie zamawiają u dwóch różnych kelnerek tę samą porcję piwa, co skutkuje tym,że muszą zamiast 0,5 litra na głowę wypić po dodatkowym litrze. Efektem głównym tej konsumpcji są częstsze wycieczki do toalet.
Ponieważ zbliżała się pora, gdzie oczy nam się już zaczynały kleić postanowiliśmy, inną niż przyszliśmy drogą, powrócić do naszego hotelu. Pomogła nam w tym mapka zabrana z hotelu, na której pani z recepcji zaznaczyła nam strategiczne punkty. Niestety w mapce nie napisała, że poboczne uliczki roją się od śniadych przybyszów z biednego bliskiego wschodu. W atmosferze lekkiego poddenerwowania  przemierzaliśmy niezbyt miło wyglądające ulice Brna, pełne grupek stojących na rogach ulic, podejrzliwie zerkających na nas, tak jakbyśmy przyszli im tutaj coś zabrać. Nie spotkała nas żadna agresja z ich strony, jednak poczucie nieswojości było nieodparte. Dotarliśmy w końcu do hotelu. Padła propozycja konsumpcji kolejnego trunku, jednak po pierwsze pani z recepcji okazała się lekko nie kumata i nie wiedziała w ogóle o możliwości zakupu w recepcji wina (a wcześniej nie było z tym problemu), a po drugie nasze zmęczenie sięgnęło zenitu. Światło zgasło.
Sobota 04.06.2016
To był moment. Otworzyłem oczy o 6.15. Jak często na tym wyjeździe, wyjąłem komputer i zacząłem na świeżo opisywać wspominki z wyjazdu. ok. 8.30 Michał zapukał do moich drzwi pytając czy już wychodzimy na śniadanie. Za kilka minut wszyscy byliśmy w restauracji. Śniadanie okazało się rewelacyjne. Nieczynna w ostatnim czasie restauracja hotelowa serwująca obecnie jedynie śniadania, zaskoczyła nas bardzo pozytywnie. Bardzo europejskie i bogate śniadanko oraz … czarna normalna herbata. Siedzieliśmy przy stole ponownie wspominając najważniejsze elementy wyjazdu. Dzisiejsza droga do domu miała być wzbogacona w zasadzie o jedyne odbicie w kierunku Międzygórza. Mieliśmy plan przekroczenia granicy w Boboszowie ze względu na remonty drogowe trasy w okolicach Kudowy Zdrój.
Po spakowaniu motocykli, wymianie szybkiej zdjęć , wyjechaliśmy w kierunku Polski. Małżonki Michała i moja miały być zaskoczone naszym przyjazdem , bo plan pierwotny zakładał powrót w niedzielę. Niestety serbska pogoda, która pokrzyżowała nam plany spowodowała, że musieliśmy kilka punktów trasy ominąć i pozostawić na kolejny wyjazd, za to mogliśmy po ponad 2,5 tygodniu wrócić do domu.
Tuż przed granicą w sklepiku zakupiłem ostatnie butelki wina i wymieniłem nadmiar czeskiej gotówki. Ruszyliśmy w kierunku Domaszkowa, gdzie odbiliśmy do restauracji przy międzygórskim wodospadzie.



Tam też zamówiliśmy malutkie obiadki, po których wyruszyliśmy w drogę. Przed Wrocławiem słońce zaczęło ponownie wychodzić i przygrzewać karki. Jakieś 20 km przed Wrockiem zatrzymaliśmy się na tankowanie oraz zrobienie finalnej fotki.



Po pożegnaniu jechaliśmy jeszcze ok 30 km razem, aż do obwodnicy Wrocławia na której odbijałem w kierunku Poznania. W blasku słońca ostatnie machnięcie ręki i rozjeżdżamy się każdy w swoim kierunku. Po ok. 150 km docieram do domu.
Można powiedzieć, że wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej, jednak nie zasmakowałby tego nikt, kto nie był poza domem przez dłuższy czas.
Mimo, że na Bałkanach nie byłem pierwszy raz, odkryłem je po raz kolejny od innej strony. Podobno takich dróg dla motocyklistów jak tam, nie ma nigdzie na świecie. Zapewne są inne, ale te mają swój specyficzny charakter. Już teraz myślę kiedy mógłbym tam wrócić, poszukać nowych tras. Na pewno kilka z nich musieliśmy ominąć z powodu pogody, zatem mamy do czego wracać.
Hvala Liepa !

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

ISLANDIA kraina lodowców , wiatru i wulkanów

No i nadszedł ten długo oczekiwany moment .... Wyjazd do Mekki off roadowej Europejczyków miał się właśnie rozpocząć. 28.07.2011 r....